poniedziałek, 31 marca 2014

Najlepszą ochroną sędziów ich prawość

   Gdy obecna prezes wrocławskiego Sądu Okręgowego - Ewa Barnaszewska była jego wiceprezesem, skarżyłem się jej (bezskutecznie) na przestępczą samowolkę sędziów z nadzorowanego przez nią wydziału cywilnego. Przyjęła mnie 3.08.2009 w swym służbowym gabinecie przy otwartych drzwiach. Rozmawialiśmy pod kontrolą uszu i oczu pracownic sekretariatu i… policjanta. "Boi się o własną dupę" - pomyślałem niecenzuralnie.

    Przestałem się temu dziwić po przeczytaniu z opóźnieniem informacji Agaty Łukaszewicz pt. "Oskarżeni coraz częściej grożą sędziom", zamieszczonej w dzienniku "Rzeczpospolita" z 25.11.2011. Z oficjalnej statystyki wynika, że tylko w 2010 policja wszczęła rekordową w historii III RP liczbę 74 postępowań w sprawie zastraszania funkcjonariuszy tzw. wymiaru sprawiedliwości i nawet stosowania przemocy wobec nich.

   Cena obywatelskich prób niedozwolonego wymierzania sprawiedliwości za orzecznicze widzimisię sędziów "w imieniu RP" może być wysoka. Wedle art. 232 Kodeksu karnego, już za same groźby pod ich adresem można „zarobić” od 3 miesięcy do 5 lat więzienia.

   Jak przeciwdziałać postępującej agresji wobec sędziów? Mam dla nich dobrą radę: po prostu orzekajcie zgodnie z prawem. Bez kompromitowania siebie i państwa, które reprezentujecie. Nie przysporzycie sobie wtedy wrogów przynajmniej wśród osób pokrzywdzonych, które jakże często dodatkowo upodlacie i które bywają w związku z waszą nikczemną postawą najbardziej zdesperowane.

niedziela, 30 marca 2014

Wyrzut sumienia sędziego Cieślikowskiego

   Pisałem o haniebnym wyroku autorstwa Marcina Cieślikowskiego, obecnego rzecznika dyscyplinarnego dolnośląsko-opolskich sędziów. W 1982 w Jeleniej Górze skazał on Sylweriusza Kondrackiego na półtora roku więzienia za to, że na początku stanu wojennego – cytuję z aktu oskarżenia – „będąc członkiem zawieszonego (…) Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego "Solidarność" nie odstąpił od udziału w działalności związkowej, propagując działalność tego związku poprzez sporządzenie i umieszczenie na autobusie plakatów ze znakiem "Solidarność", symbolem Polski Walczącej oraz siedmioma krzyżami”.

   10.03.2013 zastanawiałem się, czy ukarany żyje i co robi. Po czym niezwłocznie – dziennikarskim sposobem – go odnalazłem i mogłem porozmawiać z nim telefonicznie.

   66-letni dziś Kondracki wyemigrował w 1985 do Norwegii. Osiedlił się około 40 kilometrów od Oslo. Mieszka tam z żoną. Pracuje w wyuczonym już na obczyźnie zawodzie ogrodnika (Norwegowie, zarówno mężczyźni, jak i kobiety, otrzymują emerytury w wieku 67 lat).

   Gdy pod koniec 1981, akurat w Wigilię Bożego Narodzenia, został aresztowany za udekorowanie autobusu PKS „elementami antysocjalistycznymi”, był przewodnikiem sudeckim na etacie w jednym z ośrodków wypoczynkowych w Borowicach pod Jelenią Górą. Po odbyciu roku i dwóch tygodni zasądzonej kary, wrócił na wolność, ale z tzw. wilczym biletem, komplikującym znalezienie pracy.

   Jak wspomina tamten drakoński wyrok? Czas goi rany, a poza tym dostał za krzywdę, doznaną od PRL-owskich władz i jej „wymiaru sprawiedliwości”, jakieś odszkodowanie…

   Przy okazji zgadaliśmy się z Kondrackim, że mieliśmy wspólnych znajomych – przewodników sudeckich: Tadeusza Stecia (zamordowanego w 1993, prawdopodobnie przez przyjaciela, we własnym mieszkaniu na kameralnym osiedlu Orlim w Cieplicach, na którym w pewnym okresie mieszkałem też i ja, i… Cieślikowski) oraz Mieczysława Holtza (zmarłego w 1999 organizatora wycieczek „W niedzielę nie ma nas w domu” pod patronatem „Gazety Robotniczej”).

sobota, 29 marca 2014

Haniebny wyrok sędziowskiego "prokuratora"

   Instytut Pamięci Narodowej wzbogacił swą systematycznie uzupełnianą stronę internetową http://www.13grudnia81.pl/sip/ o dowód skazania w stanie wojennym działacza "Solidarności" przez Marcina Cieślikowskiego. Dziś jest on sędzią Sądu Apelacyjnego we Wrocławiu i rzecznikiem dyscyplinarnym dolnośląsko-opolskich sędziów (krótko pełnił nawet obowiązki krajowego rzecznika dyscyplinarnego).

   W zasobach archiwalnych IPN znaleziono ocalone od zniszczenia akta rewizyjne Izby Karnej Sądu Najwyższego w sprawie przeciwko Sylweriuszowi Markowi Kondrackiemu. Cóż on takiego zbroił?

   Wedle prokuratora Edwarda Antoszewskiego z Prokuratury Rejonowej w Jeleniej Górze, oskarżony Kondracki, syn Zygmunta, urodzony 20.06.1948, "będąc członkiem zawieszonego (...) Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego "Solidarność" nie odstąpił od udziału w działalności związkowej, propagując działalność  tego związku poprzez sporządzenie i umieszczenie na autobusie plakatów ze znakiem „Solidarność”, symbolem Polski Walczącej oraz siedmioma krzyżami".

  Tę "zbrodnię", ściganą na podstawie  art. 46 ust. 1 dekretu z 12.12.1981 o stanie wojennym, rozpatrzyli 8.01.1982 trzej sędziowie Sądu Wojewódzkiego w Jeleniej Górze: Marcin Cieślikowski, Franciszek Hiernik (przewodniczący składu) i Eugeniusz Pawlak. Jeszcze tego samego dnia sporządzili wyrok, skazując związkowca, uznanego za winnego popełnienia przestępstwa, na półtora roku więzienia i zapłacenie 3 tys. zł na rzecz Skarbu Państwa, a także obciążając nieszczęśnika kosztami postępowania.

   Rewizje: prokuratora (o wymierzenie Kondrackiemu surowszej kary) i obrońcy (o warunkowe zawieszenie jej wykonania lub obniżenie) rozpoznawał w okresie od 2.02.1982 do 14.04.1982 Sąd Najwyższy w składzie: R. Bodecki (przewodniczący), T. Rybicki i W. Sutkowski (brak w dokumentacji pełnych imion). Oprócz prokuratora Antoszewskiego z Jeleniej Góry, oskarżał Z. Śliwiński z Prokuratury Generalnej.

   SN utrzymał zaskarżony wyrok w mocy,  zobowiązując zarazem Kondrackiego do zapłacenia dodatkowo 6 tys. zł.

piątek, 28 marca 2014

Sąd poszukuje 227-latki




   22.08.2009 w "Gazecie Wyborczej" wydrukowano na koszt podatników anons o treści: "Sąd Rejonowy w Bydgoszczy informuje, iż pod sygn. akt II Ns 2028/09 z wniosku Skarbu Państwa - Wojewody Kujawsko-Pomorskiego w Bydgoszczy toczy się postępowanie o uznanie za zmarłą Sophie Gotheldine Bohm z domu Tiemann, ur. 24 grudnia 1782 r. w Gorzowie Wielkopolskim, żony Augusta Bohm, zamieszkałą w Bydgoszczy do dnia 1 października 1847 r. Wzywa się zaginionego, aby w terminie 3 miesięcy od ukazania się ogłoszenia zgłosił się, gdyż w przeciwnym razie może być uznany za zmarłego. Wzywa się wszystkie osoby, które mogą udzielić wiadomości o zaginionym, aby w powyższym terminie przekazały je Sądowi. Sędzia SSR Sylwia Roszak".

   Spieszę donieść, że w datach urodzenia i zaginięcia pani Bohm nie ma żadnej pomyłki. Ona naprawdę przyszła na świat prawie 227 lat temu (licząc do roku 2009), a zniknęła bez śladu 65 lat później.

   Żenującą głupotę sędzi Roszak mógłbym rozgrzeszyć tylko jej świadectwem głębokiej wiary w Pismo Święte. W Biblii bowiem jest przecież, że niejaki Matuzalem - człowiek jak najbardziej - miał żyć nawet 969 lat.

czwartek, 27 marca 2014

Sąd pisze do psa

   Kilka lat nazad medialną karierę robiła sznaucerka Saba, własność ówczesnego "trzeciego bliźniaka" Ludwika Dorna. Kiedy jej pan został marszałkiem Sejmu, ona była ponoć pierwszym psem (ale z pewnością nie pierwszą suką - jak dodawali znawcy wszelkich istot rodzaju żeńskiego) wałęsającym się w tę i we w tę po polskim parlamencie.


  
   Już po zdobyciu krajowej sławy sznaucerka otrzymała list polecony za zwrotnym potwierdzeniem odbioru, datowany 8.01.2009. Na kopercie napisano czarno na białym, że nadawcą jest "Sąd Rejonowy, I Wydział Cywilny, ul. Kołłątaja 6, 83-110 Tczew", zaś adresatem "Pani Saba Dorna, ul. Koszykowa 10, 00-564 Warszawa". To jak najbardziej prawdziwy adres biura poselskiego byłego marszałka. Korespondencja zawierała postanowienie z 29.12.2008 o umorzeniu sprawy o sygn. akt I C 2/08, wszczętej przeciwko pozwanej Sabie Dornej. A pozwał ją jakiś znany "wymiarowi sprawiedliwości" pojeb, który ma takie hobby: procesuje się z wszystkimi o wszystko.

   Próbujący wyjaśnić nieporozumienie asystent posła Ludwika Dorna - Grzegorz Owsianko poczuł klimaty rodem z "Procesu" Franza Kafki:

   - Pewien obywatel jest cięty na sąd w Tczewie i usiłuje wystawić go na pośmiewisko. Wysyła absurdalne pisma, a sąd bierze je na poważnie i udziela jeszcze dziwniejszych odpowiedzi, pisanych tak bełkotliwie, że nic z nich nie wynika - poskarżył się jednemu z dziennikarzy.

   Saba - zwierzę, w przeciwieństwie do niektórych urzędników tzw. wymiaru sprawiedliwości, inteligentne - miała możliwość przeczytać list do siebie. Lektura bełkotu musiała być dla niej wstrząsającym przeżyciem, bo wkrótce potem wzięła i zdechła.

środa, 26 marca 2014

Skazani przez pomyłkę

   W archiwaliach tygodnika "Przekrój" (38/2010) znalazłem poruszającą publikację Małgorzaty Święchowicz pt. „Skazani za nic”. Tekst o ludziach uwięzionych przez pomyłkę.

    „Raz, dwa, trzy, mordercą jesteś ty! - zaczyna autorka. - Bywa, że taka wyliczanka zastępuje myślenie prokuratury lub sądu. I nawet kiedy zdejmą ci kajdanki, nie zetrzesz z siebie piętna przestępcy”.

   Co roku w polskich sądach zdarza się od 75 do 100 tys. pomyłek orzeczniczych. Ile dokładnie, nie wiadomo. W statystykach Ministerstwa Sprawiedliwości nie ma takiej rubryki. Resort zauważa tylko te przypadki, kiedy osobom niesłusznie zatrzymanym, aresztowanym lub skazanym uda się wywalczyć odszkodowanie (za zarobki utracone w czasie odsiadki) lub zadośćuczynienie (za cierpienie moralne). Do służbowych sprawozdań trafiają więc wyłącznie ci, którzy szczęśliwie dotrwali do uznania roszczeń.

   Oficjalnie problemu nie ma. A przynajmniej jest tak niewielki jak liczba osób, które po długiej gehennie doczekały przyznania rekompensaty. W ostatnich trzech latach (2007-2009) pieniądze wypłacono 896 osobom. W sumie 19,6 mln zł.

   - W Polsce chętnie zapomina się o domniemaniu niewinności - twierdzi mecenas Łukasz Chojniak z Katedry Postępowania Karnego Uniwersytetu Warszawskiego. - Szczególnie umyka to mediom - dodaje.

   Szykuje doktorat na temat niesłusznych skazań, bada przypadki bezpodstawnych aresztów. Od razu rzuciła mu się w oczy ta łatwość wypuszczania na cały kraj informacji, że „policja zatrzymała sprawcę”, albo „prokurator przedstawił sprawcy zarzut”.

   - Na litość boską! - woła. - Zatrzymanie nie jest dowodem winy! Zarzut to nie wyrok! Prokurator to nie sędzia! Zresztą i jeden, i drugi mogą się pomylić.

   Wioletta Olszewska z Ministerstwa Sprawiedliwości przypomina, że sędziowie są niezawiśli, nie podlegają żadnym naciskom i zależnościom. Po prostu resort - jak gładko wyjaśnia - nie może wkraczać w tę chronioną sferę.

   A co może? Na przykład zabiegać o ”poprawienie jakości obowiązujących przepisów”, dbać o ”usprawnianie postępowań sądowych” oraz o to, żeby sędziowie podnosili kwalifikacje.

   Mecenas Chojniak na każdej prawniczej konferencji próbuje forsować pomysł powołania w Polsce komisji do spraw niesłusznych skazań lub wyposażenia już istniejących instytucji, na przykład urzędu rzecznika praw obywatelskich, w szersze kompetencje. Nikt nie podejmuje tematu.

   W 2009 roku w aresztach i więzieniach w proteście przeciwko działaniom prokuratur i sądów okaleczyło się, głodziło lub próbowało popełnić samobójstwo 60 osób.

   - Skazanie naznacza. Ofiary pomyłek sądowych żyją z tym ciężarem w poczuciu krzywdy i wstydu - zauważa Maria Ejchart, prowadząca Klinikę Prawa „Niewinność” przy Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. Zgłaszają się tam ludzie mający poczucie, że sprawiedliwość nie jest wobec nich sprawiedliwa.

   - Niestety, nie ma prawnych mechanizmów, które całkowicie wykluczyłyby pomyłki - tłumaczy profesor Marian Filar, karnista z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. - Można byłoby ograniczyć błędy, gdyby wszyscy: policjanci, prokuratorzy, sędziowie dobrze wykonywali swoją robotę. No i żeby nie mieli pecha. W niektórych sprawach dochodzi do szczególnego zbiegu okoliczności.

   - Mamy dostatecznie rozbudowany system nadzoru i wizytacji - uważa Mateusz Martyniuk, rzecznik Prokuratury Generalnej. - Jeżeli prokuratorowi zdarzyłoby się „rażąco naruszyć przepisy prawa”, może odpowiedzieć za to dyscyplinarnie.

   A karnie?  Martyniuk się dziwi.

   - Nie słyszałem o takim przypadku - mówi też prof. Filar.

   W ubiegłym roku do sądu dyscyplinarnego wpłynęło co prawda 36 wniosków dotyczących pociągnięcia prokuratora do odpowiedzialności karnej, ale w żadnym przypadku nie chodziło o złe prowadzenie śledztw, lecz głównie o prowadzenie samochodu po pijanemu.

   - Ja jeszcze nie zamknąłem badań - zastrzega mecenas Chojniak - ale mogę już ostrożnie wnioskować, że najważniejsze przyczyny sądowych pomyłek to fałszywe zeznania i fałszywe wyjaśnienia.

   W 2001 za kłamstwo trzeba było ukarać 2432 świadków, 6 lat później – niemal dwa razy tyle. A to może być tylko wierzchołek góry lodowej. Bo który prokurator ma interes w tym, by oskarżać kogoś, komu wcześniej zaufał? Sam podważałby swoje ustalenia.

   Dlaczego ludzie kłamią? Z badań Olgi Kowalskiej z Wydziału Prawa Uniwersytetu Śląskiego wynika, że fałszywie zeznaje się ze strachu, dla korzyści, ale też - aż w 13 przypadkach na 100 - dlatego, że prosi o to ten, który jest zainteresowany wynikiem sprawy.

   Kolejnym kłopotem są kiepscy biegli.

   Mecenas Chojniak zalecałby też ostrożność wobec dowodów z okazania (ofiara staje za lustrem weneckim i spośród osób ustawionych w szeregu ma wskazać sprawcę). Karniści szacują, że w 4 przypadkach na 10 wzrok ofiary skupia się na niewinnym.

   Zreferowałem zaledwie fragmenty publikacji red. Święchowicz. Lektura tego tekstu zrobiła też wrażenie na znanym satyryku Jacku Fedorowiczu. I wcale nie było mu do śmiechu. Swymi refleksjami podzielił się w "Gazecie Wyborczej" z 29.09.2010, w felietonie pt. „Zapuszkowane miasto”.

   „Po przeczytaniu - napisał Fedorowicz - pierwszą myślą jest: uciekać natychmiast z tego kraju. Póki jeszcze nikt nas o nic nie oskarżył. Bo jeżeli komuś nagle się nie spodobamy, komuś wpadnie do głowy nas wykończyć, albo policji będzie brakowało do statystyki, czy może zwyczajnie przypadek zrządzi, że się nawiniemy - będzie już za późno. Każde zeznanie ślepego świadka naocznego, każde oświadczenie notorycznego kłamcy będzie mogło zostać uznane jako wystarczający dowód, żeby nas zatrzymać, przetrzymać, szantażować w śledztwie, a potem posadzić.

   Opisane w artykule ["Skazani za nic"] przykłady są niepodważalne, udokumentowane. Wszystkie dotyczą osób, co do których wymiar sprawiedliwości oficjalnie zmienił zdanie, przyznał się do pomyłki, a nawet przeprosił. Tyle że przedtem nieodwracalnie zrujnował im życie.

   Co roku dochodzi od 75 do 100 tys. tzw. pomyłek sądowych. Wyobrażacie sobie? Cała ludność sporego miasta za kratkami - przez pomyłkę. Najmocniej przepraszamy, mieliśmy nagranie monitoringu, na którym widać, że sprawca napadu jest od pana dwa razy grubszy, o połowę niższy, trzy razy młodszy i jest kobietą, ale jakoś umknęło to naszej uwadze” - ironizuje Fedorowicz.

   A mnie najbardziej przeraża całkowita bezkarność sprawców ewidentnych pomyłek, jeśli są to policjanci, prokuratorzy czy sędziowie. Pozostają oni nietykalni nawet wtedy, gdy zebrane przeciwko nim dowody popełnienia skandalicznego błędu (równoznacznego z przestępstwem) świadczą o ich – funkcjonariuszy publicznych - winie.

   Horror? Masakra!

wtorek, 25 marca 2014

Za błąd urzędnika płaci obywatel

   Jestem żywym (jeszcze) dowodem na to, że nieznajomość prawa przez funkcjonariuszy publicznych szkodzi tylko i wyłącznie obywatelom.

   Najpierw na ponad 9 miesięcy zatruła mi życie urzędniczka samorządowa, inspektor Ewa Kołaczek z Powiatowego Urzędu Pracy we Wrocławiu. Poproszona o wiążącą informację, kiedy nabędę prawo do świadczenia przedemerytalnego, nie wiedziała, że mogę je otrzymać od zaraz, po powrocie do statusu zarejestrowanego bezrobotnego. Ja, niestety, też we właściwym czasie nie miałem pojęcia o istnieniu przepisu promocyjnego (z pewnością nie restrykcyjnego!), który wynagradza zawieszenie pobierania zasiłku z budżetu państwa i podjęcie pracy zarobkowej. Tymczasem inteligentni inaczej prawnicy z Zakładu Ubezpieczeń Społecznych orzekli, że skoro nie skorzystałem z przywileju (mogłem, ale nie musiałem!) w terminie 14 dni, to świadczenie przedemerytalne przepadło mi bezpowrotnie (możliwość przyznania go w normalnym trybie, w którym na załatwienie formalności jest 7 miesięcy, po prostu zablokowali). Tu akurat przyzwoicie wyrokowały sędzie Bożena Rejment-Ponikowska i Jolanta Styczyńska-Szczotka z Sądu Okręgowego - Sądu Pracy i Ubezpieczeń Społecznych we Wrocławiu, nakazując ZUS-owi zmianę decyzji odmownej i wypłatę należnych pieniędzy wraz z odsetkami za zwłokę.

   Następnie jednak wymiar sprawiedliwości skompromitowała inna urzędniczka państwowa, asesor (wkrótce potem już sędzia) Anna Sobczak (obecnie Sobczak-Kolek) z Sądu Rejonowego dla Wrocławia-Śródmieścia. Co prawda przyznała mi symboliczne zadośćuczynienie za naruszenie dóbr osobistych, ale uznała, że żadne odszkodowanie mi się nie należy, bo - jej zdaniem - nie udowodniłem poniesienia jakichkolwiek strat finansowych (wyliczenie ich z dokładnością do jednego grosza na podstawie oficjalnego dokumentu ZUS nie miało dla niej żadnego znaczenia). Rozpatrując meritum sprawy, w ogóle nie wzięła pod uwagę - mimo takiego konstytucyjnego obowiązku - litery ustaw: o świadczeniach przedemerytalnych oraz o promocji zatrudnienia i instytucjach rynku pracy. Stoi tam czarno na białym, że w czasie trwania sporu z ZUS-em nie mogłem dorobić nawet złotówki. Jak miałem udowodnić, że próbowałem podjąć pracę, gdy z samych przepisów wynikało jednoznacznie, że w razie jej wykonywania utraciłbym nie tylko status zarejestrowanego bezrobotnego, lecz także (tym razem jak najbardziej zgodnie z prawem!) świadczenie przedemerytalne?

   Paranoję tę konsekwentnie podtrzymywali w postępowaniach: odwoławczym i skargowym sędziowie bardziej - mogłoby się wydawać - biegli w elementarnej logice od asesor Sobczak, z Elżbietą Sobolewską-Hajbert, Urszulą Kubowską-Pieniążek i Grażyną Josiak na czele. A patronat nad tym bezczelnym przekrętem do dziś sprawuje osobiście Ewa Barnaszewska, prezes Sądu Okręgowego we Wrocławiu (jednej z ważniejszych placówek trzeciej władzy, która ma obowiązek stosować prawo rzetelnie) i zarazem - do 20.03.2014 - członek Krajowej Rady Sądownictwa (specjalnego organu, który ma czuwać nad przestrzeganiem zasad etyki zawodowej przez aparatczyków Temidy).

   Postawa E. B. w mojej sprawie zaświadcza, że najciemniej bywa pod latarnią. Dowodzi samowoli tej prominentnej urzędniczki publicznej, albo jej niemocy. Tak czy owak - dyskwalifikuje E. B. jako strażniczkę uczciwości środowiska, którym kieruje we wrocławskim SO i które reprezentowała przez dwie czteroletnie kadencje w KRS. W rzeczywistym państwie prawa nie miałaby racji bytu już dawno.

poniedziałek, 24 marca 2014

Napisać - napisała, pojąć - nie pojęła

   Nie jestem jakimś wyjątkiem. Mnie też nic nie wnerwia bardziej niż ludzka głupota. Zwłaszcza gdy ja sam jestem jej ofiarą i muszę za nią płacić. A kiedy występuje ona pod postacią sędziego orzekającego "w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej" - osiągam stan wrzenia.

   Anna Sobczak z Sądu Rejonowego dla Wrocławia-Śródmieścia teoretycznie powinna być żywą wizytówką paremii: "iura novit curia", w praktyce natomiast decydowała o moich pieniądzach nie znając litery prawa. Co uwieczniła w swoim wyroku z 10.06.2008 w sprawie moich roszczeń finansowych wobec ZUS. 

   W uzasadnieniu tego rozstrzygnięcia napisała czarno na białym: "Powód [znaczy ja] wskazywał, iż z uwagi na obowiązujące przepisy w okresie od dnia 26.09.2006 r. do dnia 12.07.2007 r. nie mógł podjąć żadnego zatrudnienia, [przecinek dodany przeze mnie] gdyż w tym czasie pobierał zasiłek dla bezrobotnych [precyzyjniej powinno być: gdyż w tym czasie był zmuszony spełniać wymogi rejestracyjne osoby bezrobotnej]. Gdyby Zakład Ubezpieczeń Społecznych przyznał mu świadczenie emerytalne [chodzi tu oczywiście o świadczenie przedemerytalne] we właściwym czasie, [znów uzupełniłem interpunkcję] mógłby on podjąć dodatkowe zatrudnienie i osiągnąć dodatkowe dochody". 

   Ten fragment świadczy, że zeznawałem całkiem jasno. Podkreślając, w jaką pułapkę prawną mimowolnie, za sprawą urzędników ZUS, wpadłem. Sobczak to potwierdziła na piśmie i… odszkodowania mi nie przyznała. Jakby zupełnie nie pojęła, co do niej - po polsku - mówiłem na rozprawie. 

    Usiłując nadążać za "rozumowaniem" Sobczak (obecnie Sobczak-Kolek): odszkodowanie mi się nie należało, bo nie udowodniłem, że próbowałem podjąć pracę zarobkową w czasie, gdy nie pozwalały mi na to przepisy ustawowe! Tyle że gdybym spełnił zachciankę funkcjonariuszki tzw. wymiaru sprawiedliwości i wykazał, że w trakcie sporu z ZUS-em zarobiłem choćby złotówkę, utraciłbym nie tylko status bezrobotnego, lecz także świadczenie przedemerytalne, które pozwany bezprawnie (fakt bezsporny) mi blokował i o które właśnie wtedy walczyłem!

niedziela, 23 marca 2014

Półgłówek orzekł

   To już nie jest tylko lekkie upośledzenie umysłowe, czyli debilizm. To jest kompletne kalectwo, czyli idiotyzm.

   Wciąż jestem pod wrażeniem postanowienia pewnego sędziego Sądu Okręgowego w Legnicy, który odmówił pozwanej "doręczenia uzasadnienia wyroku", ponieważ wnioskująca nie poprosiła o "sporządzenie" takowego dokumentu. Rzeczony aparatczyk Temidy najwyraźniej nie był zdolny pojąć, że aby jakiekolwiek pismo doręczyć, trzeba je najsampierw sporządzić - inaczej się nie da.

   Nie wiem, kim legnicki sędzia jest: blondynem czy blondynką (myślę nie o kolorze włosów pani lub pana, lecz o jego lub jej pustej głowie). Wiem, że to kompromitujące orzeczenie musiał prostować i naprawiać - postanowieniem z 21.12.2009 - sam Sąd Apelacyjny we Wrocławiu. A prezes tegoż, Andrzej Niedużak, nawet sobie dorobił do pensji (jeśli przypadkiem zrezygnował z wierszówki, z góry przepraszam za moje dziennikarskie domniemanie), opisując tę historyjkę w "Midzie" - specjalistycznym miesięczniku dla prawników. Dodał przy okazji, że wcale nie była to sprawa precedensowa.

   Ratunku! O prawach obywateli w III RP decydują intelektualni inwalidzi!

sobota, 22 marca 2014

Redaktor Niedużak ośmiesza sędziego

   Wiosną 2011 polski rynek prasowy wzbogacił się o miesięcznik "Mida. Magazyn dla prawników". W rubryce "Piszą dla nas" jest m.in. fotka Andrzeja Niedużaka i takie info o nim:

   "Absolwent Wydziału Prawa Uniwersytetu Wrocławskiego. Pracę zawodową rozpoczynał w sądach okręgu opolskiego. Obecnie sędzia i prezes Sądu Apelacyjnego we Wrocławiu, członek Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Cywilnego. Autor glos do wyroków Sądu Najwyższego i artykułów związanych z funkcjonowaniem wymiaru sprawiedliwości. Specjalizuje się w zagadnieniach dotyczących procesu cywilnego, odpowiedzialności dyscyplinarnej w zawodach prawniczych, reprezentacji procesowej i zasad odpowiedzialności Skarbu Państwa. Pasjonat historii Polski. W wolnym czasie zajmuje się ogrodem i hoduje warzywa ekologiczne".

   Rozumiem, że wizytówka wymaga skrótowości, podziwiam jednak treść drugiego ze zdań, w którym Niedużak, od dziś również członek Krajowej Rady Sądownictwa, zręcznie ukrył fakt orzekania w stanie wojennym w Wojskowym Sądzie Rejonowym w Opolu.

   Ale nie czepiajmy się drobiazgów, tylko poczytajmy, o czym i co szef sędziów południowo-zachodniej Polski w periodyku "Mida" pisze. W internecie (pełna wersja papierowa nie wpadła w moje łapska) znalazł się taki fragment jego publikacji, zatytułowanej "Wynaturzony formalizm sądowy" (cytuję bez adiustacji):

   "W nieodległej przeszłości wrocławski sąd apelacyjny rozpoznawał zażalenie na postanowienie sądu okręgowego, odmawiające sporządzenia i doręczenia stronie pozwanej odpisu wyroku wraz z uzasadnieniem. Sąd pierwszej instancji twierdził, że stosowny wniosek strony w ustawowym terminie 7 dni od ogłoszenia wyroku nie wpłynął. Sprawa jest godna uwagi z racji okoliczności faktycznych towarzyszących wydaniu zaskarżonego orzeczenia, motywów rozstrzygnięcia, a także dlatego, że nie była to sprawa precedensowa.

   W opisywanej sprawie profesjonalny pełnomocnik strony pozwanej złożył w terminie tygodniowym od ogłoszenia wyroku pisemny wniosek „o doręczenie uzasadnienia wyroku”. Sąd pierwszej instancji był zdania, że tak sformułowany wniosek jest niewystarczający, gdyż aby uzasadnienie doręczyć, trzeba je najpierw sporządzić, a wniosek „o sporządzenie” uzasadnienia wyroku nie został złożony. Pozwana złożyła zażalenie do sądu apelacyjnego argumentując, że składając (w terminie) wniosek o doręczenie uzasadnienia wyroku, domagała się w sposób oczywisty jego wcześniejszego sporządzenia. Sąd drugiej instancji nie miał żadnych wątpliwości. Uchylił zaskarżone postanowienie i nakazał sądowi pierwszej instancji zwrócenie stronie pozwanej opłaty sądowej pobranej od zażalenia.

   Sąd odwoławczy określił stanowisko wyrażone w zaskarżonym postanowieniu jako „kuriozalne” i „nie do przyjęcia”. Wskazał, że art. 328 § 1 k.p.c. zakreśla ramy czasowe dla złożenia wniosku. Oczywiste jest natomiast, że żądanie doręczenia uzasadnienia orzeczenia zawiera w sobie wniosek o jego sporządzenie. Z kolei, gdyby wniosek ograniczał się do żądania sporządzenia uzasadnienia, to oznaczałby nie tylko obowiązek jego sporządzenia, ale i doręczenia wnioskującemu (por. Postanowienie SA we Wrocławiu z 21 grudnia 2009 r., sygn. akt I ACz 1635/09)".

   Z mojego dziennikarskiego punktu widzenia, Niedużak pisze, jak na prawnika przystało, cokolwiek bełkotliwie, ale jednak pouczająco, co zasługuje na pochwałę. Nie wiem tylko, czy miał intencję ośmieszenia inteligencji sędziego z okręgówki - bo jeśli miał, to się mu udało.

piątek, 21 marca 2014

Co sędziowie przegapili, tego nie ma

Tekst archiwalny z listopada 2009

   Po lekturze twórczości wrocławskich sędziów w związku ze sporem z ZUS-em, zaczynam już niemal wierzyć, że świadczące o moim prawie do odszkodowania przepisy ustawowe, którym funkcjonariusze wymiaru sprawiedliwości konstytucyjnie podlegają, w ogóle nie istnieją. Fatamorgana po prostu.

   Marcin Cieślikowski, zastępca rzecznika dyscyplinarnego dla Okręgu Sądu Apelacyjnego we Wrocławiu (oficjalna nazwa funkcji "prokuratora" dolnośląskich i opolskich sędziów), poinformował mnie w piśmie z 20.11.2009, że mój wniosek z 5.10.2009 o wszczęcie postępowania dyscyplinarnego wobec Urszuli Kubowskiej-Pieniążek, Beaty Stachowiak i Ewy Gorczycy z Sądu Okręgowego we Wrocławiu jest "oczywiście bezzasadny". Sąd dyscyplinarny bowiem "nie może być kolejną instancją oceniającą orzeczenia sądowe".

   Cieślikowski zdaje się nie pojmować, że sedno mojego wniosku dotyczy łatwego do ustalenia (wystarczy przeczytać ze zrozumieniem dwa króciutkie fragmenty ustawy o promocji zatrudnienia i instytucjach rynku pracy oraz ustawy o świadczeniach przedemerytalnych) faktu świadomego przekroczenia przez Kubowską-Pieniążek, Stachowiak i Gorczycę swoich uprawnień, czyli popełnienia przestępstwa z art. 231 par. 1 Kodeksu karnego. Oskarżenie ich o takie przewinienie służbowe jest - małpując zacytowane zaklęcie rzecznika dyscyplinarnego - oczywiście zasadne.

   Cieślikowski doradza w piśmie, że pozostała mi "możliwość kontroli prawomocnego wyroku zapadłego w Pana sprawie w drodze skargi o stwierdzenie niezgodności z prawem (…) Skargę taką może złożyć Pan osobiście - jako strona".

   Tyle że ja już to wcześniej przerabiałem i… Zarządzeniem z 9.07.2009, Kubowska-Pieniążek zwróciła mi moją skargę z 8.06. 2009 o stwierdzenie niezgodności z prawem prawomocnego wyroku z 29.04.2009, ponieważ "nie została ona sporządzona przez adwokata lub radcę prawnego" (przypomnę, że kwestionowane przeze mnie orzeczenie przyklepało przyznanie mi jedynie 3 tys. zł zadośćuczynienia, nie rekompensującego choćby tylko poniesionych kosztów procesu).

   Z obu sprzecznymi w swej treści dokumentami wybrałem się 27.11.2009 do wrocławskiego Sądu Apelacyjnego, do Cieślikowskiego. Niestety, nie było go w pracy (nieobecność usprawiedliwiona - przebywał w szpitalu).

   Zostałem za to przyjęty przez prezesa SA Andrzeja Niedużaka. Na moje pytanie: kto - Cieślikowski czy Kubowska-Pieniążek - kłamie, odpowiedział, że… nikt, oboje piszą prawdę. Gdy zbulwersowany zaprotestowałem, sędzia Niedużak raczył skorygować, że rzecznik dyscyplinarny chyba wyraził się troszkę "nieprecyzyjnie". Eufemistycznie powiedziane!

   Poinformowałem prezesa SA o "błędnym kole", jakim jest odmawianie sporządzenia skargi o stwierdzenie niezgodności z prawem prawomocnego orzeczenia przez kilku dotychczas o to przeze mnie proszonych adwokatów. Na co Niedużak oświadczył, że przecież we Wrocławiu jest ich znacznie więcej i powinienem nadal próbować znaleźć chętnego.

   Poczułem się jak nieomal osaczany przez togową mafię. Jak ktoś zmuszany do poszukiwania w tym towarzystwie, bynajmniej nie za darmo, jakiegoś uczciwego mecenasa, który miałby odwagę wystąpić przeciwko łamiącym prawo sędziom.

   - Róbcie tak dalej, a opinie o polskim wymiarze sprawiedliwości będą takie, jakie są, a może jeszcze gorsze - wygarnąłem Niedużakowi na pożegnanie. Bo też zdenerwował mnie przeogromnie…

czwartek, 20 marca 2014

Walenrodyzm sędziego Niedużaka

   Monitorując internet znalazłem też publikację z "Gazety Wyborczej" z 13.12.2005, zatytułowaną ”Ci sędziowie zasługują na pamięć”. Autorka, Dorota Wodecka-Lasota, napisała w 24. rocznicę wprowadzenia stanu wojennego w Polsce, jak to wtedy niektórzy funkcjonariusze PRL-owskiego wymiaru sprawiedliwości „starali się tak pokierować rozprawami, by zbytnio nie obciążać aresztowanych [ściślej: oskarżonych działaczy ówczesnej opozycji demokratycznej] i dać im możliwość skutecznej obrony”.

   Z tekstu wynika, że tuż po 13.12.1981 jednym z sędziów Wojskowego Sądu Rejonowego w Opolu został Andrzej Niedużak. Ten sam, który obecnie jest prezesem Sądu Apelacyjnego we Wrocławiu i członkiem resortowej - przy ministrze sprawiedliwości - Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Cywilnego, a lada dzień znajdzie się w składzie Krajowej Rady Sądownictwa.

   Gdybym był typowym prawnikiem, wynajętym do szkodzenia komuś za kasę - poprzestałbym na wyeksponowaniu, że w publikacji tej nie ma żadnego dowodu łagodnego wyrokowania przez sędziego Niedużaka w stanie wojennym. Ponieważ jestem typowym dziennikarzem, z poczuciem obowiązku prezentowania różnych punktów widzenia - dodam uczciwie, że nie ma też żadnego dowodu surowego wyrokowania przez Niedużaka w tymże czasie.
   
   Można wywnioskować tylko tyle, że ówczesne PZPR-owskie władze zgadzały się na orzekanie przez Niedużaka w procesach przeciwko „elementom antysocjalistycznym”. Najwyraźniej mu ufały...

środa, 19 marca 2014

Skazywał w stanie wojennym i ma się dobrze

   Na stronie internetowej Radia Opole znalazłem publikację pt. "Sędziowie w stanie wojennym". Opisano w niej ruchy kadrowe w miejscowym Wojskowym Sądzie Rejonowym tuż po 13.12.1981.

   Jest również informacja, że szef tej placówki, 30-letni wtedy kapitan Zbigniew Matacz, już pierwszego dnia zorientował się, iż niektórzy prawnicy, zmobilizowani naprędce do skazywania działaczy opozycji demokratycznej, nigdy wcześniej nie orzekali. Wystarał się więc w Wojskowej Komendzie Uzupełnień o wymianę adwokatów na sędziów. Tak dołączył m.in. Andrzej Niedużak.

   Ta wersja wydaje się mi wielce zagadkowa. Skądinąd wiem, że Niedużak urodził się 22.11.1955. Licząc zaledwie 26 lat miał już jakiś staż sędziowski? Byłbyż "cudownym dzieckiem" PRL-owskiej Temidy?

    Matacz nie żyje. Popełnił samobójstwo. Niedużak ma się dobrze. Jest prezesem Sądu Apelacyjnego we Wrocławiu i członkiem działającej przy ministrze sprawiedliwości Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Cywilnego, a już 22.03.2014 uzupełni skład Krajowej Rady Sądownictwa.

    W 2011 Trybunał Konstytucyjny uznał dekrety o stanie wojennym, na podstawie których skazywano "element antysocjalistyczny", za nielegalne. Co nie przeszkadza Niedużakowi być w III RP numerem 1 sądownictwa w południowo-zachodniej części kraju i nadal robić karierę.

wtorek, 18 marca 2014

Jak nie urok Barnaszewskiej, to wdzięk Niedużaka

   Zmiany w składzie 25-osobowej Krajowej Rady Sądownictwa. Jedna roszada zainteresowała mnie szczególnie.

   21.03.2014 członkiem KRS przestanie być Ewa Barnaszewska, a nazajutrz zostanie nim Andrzej Niedużak. Obojgu zarzucam przyzwalanie nadzorowanym sędziom na orzekanie – w sprawie moich roszczeń finansowych wobec ZUS – niezawiśle od litery ustaw.

   Pożegnanie Barnaszewskiej z KRS nie ma żadnego związku z jej co najmniej nieetycznym postępowaniem na stanowisku prezesa Sądu Okręgowego we Wrocławiu. Jest rezultatem zakończenia przez nią drugiej czteroletniej kadencji (na trzecią nie zezwalają przepisy).

   Powitanie Niedużaka w KRS też dzieje się niezależnie od jego – prezesa Sądu Apelacyjnego we Wrocławiu – biernej postawy wobec sygnalizowanego mu przeze mnie orzeczniczego bezprawia. Jest wynikiem wybrania go tam przez „samych swoich”.

   Co gorsza, wymiana ta wygląda na krok wstecz na drodze do odkomuszenia tzw. wymiaru sprawiedliwości. O ile bowiem Barnaszewska zaczynała karierę sędziowską w roku 1989 (najpierw jako asesor), o tyle Niedużak wystartował do niej na przełomie lat 1981-1982 (debiutował w opolskim sądzie wojskowym tuż po wprowadzeniu stanu wojennego).

poniedziałek, 17 marca 2014

Konstytucja to też ustawa

   A propos art. 178 ust. 1 obowiązującej Konstytucji RP: "Sędziowie w sprawowaniu swojego urzędu są niezawiśli i podlegają tylko Konstytucji oraz ustawom".

   Na przełomie lat 2010-2011, w mejlu do wszystkich posłów - członków Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka, doniosłem im o pewnym szkolnym błędzie w zacytowanym przepisie. Żaden z adresatów nie zareagował.

   Jakimś prawniczo-polonistycznym niedoukom, przygotowującym projekt, tak się napisało. Sejm i Senat to bezmyślnie uchwaliły. Podpisy pod tym czymś złożyli: ostatni przewodniczący Komisji Konstytucyjnej Zgromadzenia Narodowego, wrocławski profesor Marek Mazurkiewicz (na marginesie: dostało mi się od niego w 1988, gdy był on działaczem PZPR, za życzliwy felieton o Lechu Wałęsie) i ówczesny - w 1997 - prezydent Aleksander Kwaśniewski ("może zostałbym kucharzem, bo lubię gotować" - wyznał mi kiedyś, gdy ankietowałem polityków na temat: "gdybym był bezrobotny"). A na dokładkę naród (ściślej: niespełna 53 proc. z głosujących w referendum) całość, przeważnie bez czytania, przyklepał. No i mamy jak widać.
   Nie chodzi mi o pisownię kluczowego wyrazu (dużą literą piszemy pełną nazwę: "Konstytucja RP", małą - nazwę skróconą: "konstytucja"). Chodzi mi głównie o robienie nieprawdziwego wrażenia, że konstytucja nie jest ustawą.
   Jak ten fragment najważniejszego (nie dla wszystkich kauzyperdów, niestety) państwowego aktu prawnego powinien brzmieć? Chociażby tak: "Sędziowie w sprawowaniu swojego urzędu są niezawiśli. Podlegają tylko konstytucji i innym ustawom". A jeśli już koniecznie miałoby być tylko jedno zdanie, to raczej: "Sędziowie w sprawowaniu swojego urzędu są niezawiśli i podlegają tylko ustawom z konstytucją na czele" (ale nie "na czele z konstytucją").
   Jeśli taka niedoróbka "ozdabia" Konstytucję RP i ustawodawca przez niemal 17 lat (2.04.2014 minie kolejna rocznica uchwalenia) nawet nie próbował tę legislacyjną fuszerkę poprawić, to cóż sądzić o jakości stanowionego u nas prawa...

niedziela, 16 marca 2014

Pożyteczny idiota kompromituje sędzię Barnaszewską

   Nie jestem pewien, kto zacz… Chyba to jednak nie sama Ewa Barnaszewska (prezes Sądu Okręgowego we Wrocławiu, członek Prezydium Krajowej Rady Sądownictwa) lub ktoś z jej najbliższych: mąż Bogusław (ławnik w sądzie wojskowym w stanie wojennym) albo córka Marta (radca prawny). Najprawdopodobniej to sprawka któregoś z ich znajomych, robiącego za pożytecznego idiotę - w leninowskim tego komplementu rozumieniu.

   Osobnik ów najpierw skutecznie zastraszył administratorów Bloga.pl i Salonu24, wymuszając - pod pretekstem rzekomego naruszenia dóbr osobistych rodziny Barnaszewskich - likwidację moich blogów na tych portalach. Ocenzurowano je na ślepo, kasując również pochlebne teksty o przyzwoitych sędziach (tacy orzekają również).

   Potem tenże typek próbował mnie postraszyć mejlem (nadanym z konta niejakiego Piotra Baranowskiego: piotrba@interia.pl, podpisanym „Bogusław Barnaszewski”, a zawierającym rozważania o moim pogrzebie) oraz telefonicznie (wzywając z ukrytego numeru na policję). Zamiast przerazić, tylko rozbawił swoją debilnością.

   Zapewne on jest też tajemniczym "Piotrem", autorem tryumfalnego komentarza pod jednym z moich zablokowanych blogów. Adres nadawcy: 13papkin-1@gazeta.pl.

   Za pośrednictwem guglarki próbowałem wytropić we Wrocławiu jakiegoś Piotra Baranowskiego. Znalazłem tylko psychiatrę o tym imieniu i nazwisku. Co do „Papkina”, nie musiałem szukać. Któż nie zna jednego z bohaterów „Zemsty”, słynącego - niczym mój kamuflujący się prześladowca - z odwagi.

   Wybryki pożytecznego idioty można byłoby zbyć milczeniem, gdyby nie występował on w interesie prominentnej funkcjonariuszki tzw. wymiaru sprawiedliwości, której zarzucam co najmniej nieetyczne postępowanie w sprawie moich roszczeń finansowych wobec ZUS...

   PS. Jeśli ktokolwiek miałby tu cokolwiek do ujęcia lub do dodania, proszę o kontakt.

sobota, 15 marca 2014

Gdyby...

   Nie byłoby w ogóle całej sprawy, gdyby 12.05.2006 inspektor Powiatowego Urzędu Pracy we Wrocławiu Ewa Kołaczek nie wprowadziła mnie w błąd podczas ponownego rejestrowania jako bezrobotnego, nie informując o możliwości otrzymania świadczenia przedemerytalnego o ponad 4 miesiące wcześniej, na podstawie przepisu premiującego aktywność zawodową. Nieudolność szeregowej urzędniczki PUP uruchomiła spiralę absurdu.

   Nie byłoby dalszego ciągu, gdyby dwie funkcjonariuszki jednego z wrocławskich inspektoratów Zakładu Ubezpieczeń Społecznych: Danuta Marciniszyn i Anna Kapucińska (a potem usytuowani w hierarchii służbowej coraz wyżej: Zbigniew Rak, Antoni Malaka, Halina Wolińska, Wanda Pretkiel i inni) potrafiły przeczytać ze zrozumieniem prosty tekst ustawy, gwarantującej mi świadczenie przedemerytalne - tyle że bez wspomnianej premii - od 26.09.2006. Ich debilizm prawniczy wziął górę nad elementarną logiką i zdrowym rozsądkiem.

   Nie byłoby dalszego ciągu, gdyby 6.12.2006 sędzia Sądu Okręgowego - Sądu Pracy i Ubezpieczeń Społecznych we Wrocławiu Anna Cieślińska uwzględniła fakt wprowadzenia mnie w błąd przez Kołaczek. Reprezentantka tzw. wymiaru sprawiedliwości uznała jednak, że pomyłka urzędniczki PUP to przede wszystkim… moja wina.

  Nie byłoby dalszego ciągu, gdyby 10.06.2008 sędzia (wtedy jeszcze asesor) Wydziału Cywilnego Sądu Rejonowego dla Wrocławia-Śródmieścia Anna Sobczak (obecnie Sobczak-Kolek) orzekła bezstronnie i uczciwie, że za bezprawne blokowanie świadczenia przedemerytalnego przez ponad 9 miesięcy należy mi się od ZUS nie tylko zadośćuczynienie, lecz także odszkodowanie. Zwłaszcza że jest ono wyliczalne z maksymalną precyzją, nawet co do grosza.

   Nie byłoby dalszego ciągu, gdyby 29.04.2009 sędzie Wydziału Cywilnego Odwoławczego Sądu Okręgowego we Wrocławiu: Elżbieta Sobolewska-Hajbert, Anna Kuczyńska i Izabela Bamburowicz, zamiast podtrzymywać - poprawiły fuszerkę Sobczak. Żądając ode mnie, szykanowanego przez ZUS za aktywność zawodową, dowodów na… aktywność zawodową, de facto domagały się, abym naruszył ustawy, którym one same konstytucyjnie podlegają.

   Nie byłoby dalszego ciągu, gdyby III RP nie była państwem bezprawia i bezkarnych funkcjonariuszy publicznych...

piątek, 14 marca 2014

Oskarżam sędziów

   Przekonałem się osobiście, że w III RP, zwanej jak na ironię "państwem prawnym", immunitet zapewnia sędziom, choć nie powinien, orzeczniczą bezkarność. Nawet wtedy, gdy wyrokując uzurpują sobie niezawisłość od ustaw z konstytucją na czele. Na szczęście w nieszczęściu dla upodlanych ofiar sędziowskiej samowolki, w czasach wolności słowa i nie dającego się całkowicie ocenzurować internetu immunitet nie gwarantuje ochrony przed obywatelskim oskarżeniem. I przed osądem społecznym.

   Występując tu nie tylko w swoim własnym interesie, publicznym również - zarzucam sędziom, orzekającym w sprawie moich roszczeń odszkodowawczych za nielegalne i skutkujące stratami finansowymi decyzje urzędników Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, popełnienie kilku przestępstw, na które są stosowne paragrafy w Kodeksie karnym.  Mam na myśli nadużycie władzy (art. 231), kradzież (art. 278), podżeganie (art. 18) i zastraszanie (art. 190).

   To sentencja oskarżenia. Teraz krótkie uzasadnienie.

   Po pierwsze: stałem się ofiarą sądowego przestępstwa przekroczenia uprawnień. Wrocławscy funkcjonariusze tzw. wymiaru sprawiedliwości: Anna Sobczak (obecnie nazywa się Sobczak-Kolek), Elżbieta Sobolewska-Hajbert, Anna Kuczyńska, Izabela Bamburowicz, Urszula Kubowska-Pieniążek, Beata Stachowiak, Ewa Gorczyca, Grażyna Josiak i Czesław Chorzępa nadużyli swej władzy, orzekając niezawiśle od ustaw, którym podlegają na podstawie art. 178 ust. 1 Konstytucji RP. Na wszystkich etapach postępowania w ogóle nie uwzględnili, dotyczących meritum sporu, przepisów ustaw: o świadczeniach przedemerytalnych oraz o promocji zatrudnienia i instytucjach rynku pracy. Mało tego: Kubowska-Pieniążek (recydywistka w tym towarzystwie) oraz Josiak i Chorzępa, rozpatrując ostatnią z możliwych skarg, zlekceważyli ponadto jeden z wyroków Sądu Najwyższego, zbieżny z moją interpretacją litery obowiązującego prawa.

   Po drugie: poczułem się jak okradziony przez dziewięcioro wymienionych sędziów z należnych mi pieniędzy. Szukałem sprawiedliwości, trafiłem na złodziei na państwowych posadach. W efekcie nie otrzymałem ani grosza odszkodowania. Mimo że obliczyłem precyzyjnie, na podstawie oficjalnego dokumentu ZUS, ile mogłem dorobić do świadczenia przedemerytalnego, nielegalnie mi blokowanego przez ponad 9 miesięcy (byłem wtedy zmuszony utrzymywać swój status bezrobotnego, co oznaczało zakaz dorobienia choćby symbolicznej złotówki). Z tzw. widełek wyszło z niezwykle rzadką dokładnością do jednego grosza, że straciłem minimum 4.548,86 zł, a maksimum 15.831,42 zł. Dostałem tylko 3 tys. zł zadośćuczynienia za doznane uszczerbki moralne i zdrowotne. Kwota ta, wzięta "z sufitu", jedynie wyrównała mi poniesione i niezwrócone opłaty sądowe. Gdybym czas poświęcony na walkę o praworządność i na pisma procesowe przeznaczył na publikacje dziennikarskie, zarobiłbym wielokrotnie więcej (myślę o tzw. wierszówce).

   Po trzecie: byłem podżegany przez Sobczak, Sobolewską-Hajbert, Kuczyńską i Bamburowicz do czynu zabronionego. Bo czymże innym jest domaganie się ode mnie, abym udowodnił, że próbowałem podjąć pracę zarobkową w czasie, w którym nie pozwalały mi na to przepisy ustaw: o świadczeniach przedemerytalnych oraz o promocji zatrudnienia i instytucjach rynku pracy? Tylko w ten sposób (sic!) mogłem spełnić absurdalną, w tym konkretnym przypadku, zachciankę owego orzeczniczego kwartetu i wykazać swoje prawo do odszkodowania. To był chyba najwyższy ze szczytów prawniczego debilizmu i bandytyzmu w mojej sprawie.

   I po czwarte: raz poczułem się zastraszony przez szefową wspomnianych sędziów, Ewę Barnaszewską (wówczas wiceprezes, a obecnie prezes Sądu Okręgowego we Wrocławiu). Przed blisko 5 laty, w maju 2009, zagroziła mi ona odpowiedzialnością karną za "naruszanie powagi wymiaru sprawiedliwości", gdy w jednym z przesłanych mejlem felietoników z mojego bloga stwierdziłem wzburzony, że damski tercet: Sobolewska-Hajbert, Kuczyńska i Bamburowicz, podtrzymując debilny wyrok Sobczak, "wlazł - opisując niearomatycznie, ale za to plastycznie - w ZUS-owskie gówno i się nim utytłał".

   Marzę o oskarżeniu mnie przez sędziów do dziś. To byłaby bowiem szansa, aby wreszcie ktoś z decydentów rzetelnie przeanalizował moje zarzuty wobec orzeczniczych bezprawników i przykładnie ich rozliczył z hucpiarskiej samowolki.

czwartek, 13 marca 2014

Wykrakałem awans recydywistki

Tekst archiwalny z kwietnia 2013

  Szybciutko dowiedziałem się, że Barbara Mentel-Sznajderska nie jest już przewodniczącą Wydziału Cywilnego Odwoławczego Sądu Okręgowego we Wrocławiu. Od bieżącego miesiąca jest nią… Urszula Kubowska-Pieniążek! Z kolei wolne miejsce po niej zajęła Beata Stachowiak. Tak się składa, że ona również mieści się w doborowym towarzystwie dziewięciorga sędziów, którzy w sprawie moich roszczeń finansowych wobec ZUS są autorami orzeczeń niezawisłych od ustaw.

  Zamiast komentarza, przypomnę swój blogowy felietonik z sierpnia 2011, zatytułowany „Funkcyjna sędzia kompromituje również swą szefową”

  „Podczas mojej audiencji, 3.08.2009, u Ewy Barnaszewskiej - ówczesnej wiceprezes (obecnie prezes) Sądu Okręgowego we Wrocławiu i członka Krajowej Rady Sądownictwa (teraz w składzie prezydium tego organu konstytucyjnego) - gospodyni spotkania powtarzała jak pacierz, że nie ma ona prawa ingerować w orzecznictwo któregokolwiek sędziego, wprawdzie podległego jej służbowo, ale niezawisłego w wyrokowaniu również od niej. Nawet jeśli taki niezależny od kogokolwiek funkcjonariusz tzw. wymiaru sprawiedliwości przestępczo nadużywa swojej władzy, pomijając przy rozstrzyganiu mojego sporu z ZUS-em literę (że o duchu nie wspomnę) przepisów ustawowych.

  Czas pokazał, że Barnaszewska toleruje bezprawie także w granicach swoich kompetencji decyzyjnych. Świadczy o tym utrzymywanie przez nią Urszuli Kubowskiej-Pieniążek na stanowisku zastępcy przewodniczącego Wydziału Cywilnego Odwoławczego SO.

  Funkcjonariuszka ta dwukrotnie - stosując kazuistyczne sztuczki i lekceważąc sedno moich skarg - uniemożliwiła wznowienie postępowania w sprawie roszczeń finansowych wobec ZUS. Najpierw zignorowała fakt wcześniejszego pominięcia, przez asesor Sądu Rejonowego dla Wrocławia-Śródmieścia - Annę Sobczak, przepisów ustawowych, mimo konstytucyjnego obowiązku ich uwzględniania, a następnie uznała za niewarty merytorycznego rozważenia wyrok Sądu Najwyższego, w którego uzasadnieniu znalazłem potwierdzenie słuszności swojego żądania powtórki procesu w celu sprostowania skandalicznego wyroku z 10.06.2008 autorstwa tejże Sobczak (na jego mocy przyznano mi tylko symboliczne zadośćuczynienie, bez należnego odszkodowania za udokumentowane straty finansowe).

  Dopóki Kubowska-Pieniążek będzie współprzewodniczyć wydziałowi we wrocławskim SO, dopóty kształtująca tam politykę kadrową Barnaszewska bierze współodpowiedzialność za recydywę swojej podwładnej. Ani zasada niezawisłości, ani też immunitet, przed odwołaniem z funkcji administracyjnej nie chronią.

  Chociaż nie zdziwiłbym się, gdyby Barnaszewska na przekór okolicznościom jeszcze awansowała Kubowską-Pieniążek. W sądownictwie - bodaj najbardziej sprywatyzowanej instytucji niby w pełni państwowej - taka demonstracja kierowniczej hucpy jest jak najbardziej możliwa.

  Przy okazji pewna refleksja porównawcza. W procesach przeciwko dziennikarzom sąd często - i słusznie! = poucza pismaków o obowiązku przestrzegania szczególnej zawodowej staranności i rzetelności. Jak widać na moim przykładzie, aparatczycy Temidy wobec samych siebie aż takich wymagań nie mają”.

  A więc wykrakałem… I co im zrobisz? - pomyślałem jak typowy obywatel III RP, bezsilny wobec sędziowskiej sitwy.


----------

Komunikat
   Pani sędzi Ewie Barnaszewskiej donoszę uprzejmie, że anonim (ktoś z rodziny, czy jakiś pożyteczny idiota? - nie wiem) dzwonił do mnie po raz drugi 12.03.2014 o godz. 0.29. Nie połączył się, bo nie mam zwyczaju rozmawiać nocą z nieznanymi indywiduami ukrywającymi odważnie nawet swój numer telefonu.

środa, 12 marca 2014

Z kim sędziemu fraternizować się (nie) godzi

   Nie widzę niczego niewłaściwego, że prezes Sądu Okręgowego we Wrocławiu - Ewa Barnaszewska spotyka się z prokuratorami również poza siedzibą swego urzędu. Tak działo się np. 5-8.06.2011 w Wojcieszycach, na integracyjnym szkoleniu polskich (dolnośląsko-opolskich) i niemieckich (z okolic Brunszwiku) śledczych i sędziów.

   Nie widzę niczego nagannego, gdy Barnaszewska spotyka się poza miejscem swojej pracy także z adwokatami. Jak to było np. 28.10.2010 w Auli Leopoldina Uniwersytetu Wrocławskiego, na ślubowaniu nowych członków palestry.

   Zakładam bowiem w dobrej wierze, że na tych pozasądowych zbiegowiskach samych swoich Barnaszewska uczciwie trzyma się podziału ról w środowisku prawniczym. W swej bezgranicznej naiwności mniemam, że rozmawia tam z prokuratorami i adwokatami tylko i wyłącznie o wymierzaniu sprawiedliwości na korzyść ofiar przestępstw, nawet jeśli sprawcami krzywd są - zdarza się w najlepszym towarzystwie - nosiciele szwarckiecek z czerwonym, zielonym lub fioletowym podgardlem.

   Uważam natomiast za niedopuszczalne osobiste uczestnictwo Barnaszewskiej w świętowaniu jubileuszu Zakładu Ubezpieczeń Społecznych w jego oddziale we Wrocławiu, 27.10.2009. Przyjęcie przez nią zaproszenia z instytucji, która jest jedną z najczęściej pozywanych do sądów, wygląda co najmniej niemoralnie i stawia pod znakiem zapytania bezstronność tej reprezentantki trzeciej władzy.

   Gwoli historycznej prawdy przypomnę, że zdanie odmienne ma obiektywny jak Kali rzecznik dyscyplinarny dolnośląsko-opolskich sędziów - Marcin Cieślikowski. Wedle tego aparatczyka tzw. wymiaru sprawiedliwości, udział Barnaszewskiej w uroczystościach 75-lecia ZUS "w mojej ocenie nie jest sprzeczny z Zasadami Etyki Zawodowej Sędziów" (cytacik z jego pisma do mnie, datowanego 1.10.2010).

----------

Komunikat
   Pani sędzi Ewie Barnaszewskiej melduję uprzejmie, że 11.03.2014 o godz. 20.19 zatelefonował do mnie anonimowy mężczyzna i wezwał na policję. Po 27 sekundach rozłączył się, nie podając, gdzie konkretnie, kiedy i po co mam się stawić. Jeśli dzwonił na czyjeś zlecenie, to zadanie wykonał, ale na premię nie zasługuje, bo zamiast postraszyć - rozśmieszył mnie swoją debilnością. Jeśli natomiast wykręcił ten numer nie proszony przez nikogo z "wymiaru sprawiedliwości", to wypadałoby ustalić, kto zacz, i uświadomić mu, że źle się bawi.

wtorek, 11 marca 2014

Mąż swojej żony (?)

   Intrygującego mejla 9.03.2014 otrzymałem. Nadany z konta niejakiego Piotra Baranowskiego, ma podpis: „Bogusław Barnaszewski”.

   Autor informuje mnie, że to on zablokował moje blogi na portalach Blog.pl i Salon24. Z Ewą Barnaszewską – dodał – „rodzinnie nie mam nic wspólnego”.

   Tajemnicza sprawa. Z portalu Moikrewni.pl wynika, że obecnie w całej Polsce zameldowanych jest tylko dwóch Barnaszewskich i trzy Barnaszewskie – czworo we Wrocławiu, jedna w Legnicy. Natomiast w znalezionym dokumencie o egzaminach wstępnych na aplikację radcowską w 2010 stoi czarno na białym, że Marta Barnaszewska ma rodziców o imionach Bogusław i Ewa. Co o tym sądzić?

   Baranowski podający się za Barnaszewskiego wspomina też w mejlu o moim... pogrzebie. Ostrożnie, bo mogę to uznać za próbę zastraszania!

   Dobry moment, by przypomnieć jedną z moich notek z zablokowanych blogów, zatytułowaną „Mąż swojej żony”:

   „Instytut Pamięci Narodowej - Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu publikuje na stronie internetowej www.13grudnia81.pl "elektroniczny inwentarz archiwalny akt spraw karnych z okresu stanu wojennego". Znajdują się tam opisy dokumentów, które ocalono od zniszczenia. Każdy zainteresowany może zapoznać się z zachowanymi "świadectwami represji ze strony władzy w stosunku do obywateli" w tamtym czasie.

   Zaciekawiła mnie ta część katalogu, która dotyczy porucznika Bogusława Barnaszewskiego z Sądu Warszawskiego Okręgu Wojskowego. Zawiera ona informacje o orzekaniu przez niego - w charakterze sędziego społecznego, czyli ławnika - w trwającej od 26.11.1982 do 14.02.1983 sprawie karnej przeciwko Krzysztofowi Majcherowi, synowi Janusza, urodzonemu 16.08.1951. W samochodzie tego nieszczęśnika "znaleziono wydawnictwa drugoobiegowe [rozpowszechniane z ominięciem PRL-owskiej cenzury prewencyjnej], które zostały mu przekazane do przechowania". To wystarczyło do zarzucenia Majcherowi, że - cytuję bełkot z aktu oskarżenia - "w dniu 24.11.1982 r. w Warszawie, posiadając wiarygodną wiadomość o dokonanym przestępstwie z art. 48 ust. 3 w zw. z art. 48 ust. 2 dekretu z dnia 12.12.1981 r. o stanie wojennym, nie zawiadomił niezwłocznie o nim organu powołanego do ścigania przestępstw, jak i zataił znane mu okoliczności dotyczące tego czynu, a w szczególności nazwisko sprawcy przestępstwa".

   Za tę "zbrodnię" Barnaszewski, wespół z kapitanem Krzysztofem Plichtowiczem i porucznikiem Wiesławem Woźniakiem, skazał "winnego" cywila na karę jednego roku pozbawienia wolności z warunkowym zawieszeniem na dwa lata i na 10 tys. zł grzywny, a ponadto obciążył go kosztami postępowania sądowego na kwotę 5 tys. zł. Przed wyrokiem Majcher zdążył odsiedzieć 42 dni w areszcie, akurat w szczególnym okresie świąteczno-noworocznym.

   Co łączy Bogusława Barnaszewskiego i Ewę Barnaszewską (prezes Sądu Okręgowego we Wrocławiu, członka Prezydium Krajowej Rady Sądownictwa)? Małżeństwo i ich córka Marta Barnaszewska. O dziwo, ona sędzią nie jest. Jest "tylko" radcą prawnym”.

   Tyle w notce „Mąż swojej żony”. Powtórzę raz jeszcze: jeśli w moich blogach są jakieś informacje nieprawdziwe, gotów jestem natychmiast je sprostować lub usunąć.

   PS. Piotr Baranowski wygląda mi na niegrzeszącego inteligencją oszusta, udającego Bogusława Barnaszewskiego. Niewykluczone, że za jego wiedzą...

poniedziałek, 10 marca 2014

Etyczna jak Barnaszewska

   Udział Ewy Barnaszewskiej – ówczesnej wiceprezes (obecnie prezes) Sądu Okręgowego we Wrocławiu oraz (wtedy i teraz) członka Krajowej Rady Sądownictwa – w uroczystości jubileuszowej w miejscowym oddziale Zakładu Ubezpieczeń Społecznych pozostaje dla mnie nierozwiązaną zagadką.

   Jakie były kulisy „zaszczycenia” (w ocenie gospodarzy) przez tę czołową funkcjonariuszkę tzw. wymiaru sprawiedliwości pracowników instytucji, która jest jedną z najczęściej pozywanych przez pokrzywdzonych obywateli? Po co tam w ogóle poszła? (albo powtarzając swoją niegrzeczną myśl: po cholerę tam polazła?).

   Chciała zapytać, która godzina? Porozmawiać o pogodzie? A może o „Zbiorze zasad etyki zawodowej sędziów”, których w KRS jest strażniczką? Bo chyba nie nawiedziła ZUS-u w celu pogratulowania jego bohaterskiemu kolektywowi (znanemu z widzenia na salach sądowych) korzystnych wyroków?

    Barnaszewska mogła przybieżeć do ZUS-u w celu wyspowiadania się, dlaczego niektóre decyzje jego urzędników sąd jednak musiał odkręcać. Jeśli tak, to mam nadzieję, że wróciła stamtąd rozgrzeszona, z błogosławieństwem nawet.