Występując tu nie tylko w swoim
własnym interesie, publicznym również - zarzucam sędziom, orzekającym w sprawie
moich roszczeń odszkodowawczych za nielegalne i skutkujące stratami finansowymi
decyzje urzędników Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, popełnienie kilku
przestępstw, na które są stosowne paragrafy w Kodeksie karnym. Mam na myśli nadużycie władzy (art. 231),
kradzież (art. 278), podżeganie (art. 18) i zastraszanie (art. 190).
To sentencja oskarżenia. Teraz
krótkie uzasadnienie.
Po pierwsze: stałem się ofiarą
sądowego przestępstwa przekroczenia uprawnień. Wrocławscy funkcjonariusze tzw.
wymiaru sprawiedliwości: Anna Sobczak (obecnie nazywa się Sobczak-Kolek), Elżbieta Sobolewska-Hajbert, Anna
Kuczyńska, Izabela Bamburowicz, Urszula Kubowska-Pieniążek, Beata Stachowiak,
Ewa Gorczyca, Grażyna Josiak i Czesław Chorzępa nadużyli swej władzy, orzekając
niezawiśle od ustaw, którym podlegają na podstawie art. 178 ust. 1 Konstytucji
RP. Na wszystkich etapach postępowania w ogóle nie
uwzględnili, dotyczących meritum sporu, przepisów ustaw: o świadczeniach
przedemerytalnych oraz o promocji zatrudnienia i instytucjach rynku pracy. Mało
tego: Kubowska-Pieniążek (recydywistka w tym towarzystwie) oraz Josiak i
Chorzępa, rozpatrując ostatnią z możliwych skarg, zlekceważyli ponadto jeden z
wyroków Sądu Najwyższego, zbieżny z moją interpretacją litery obowiązującego
prawa.
Po drugie: poczułem się jak
okradziony przez dziewięcioro wymienionych sędziów z należnych mi pieniędzy.
Szukałem sprawiedliwości, trafiłem na złodziei na państwowych posadach. W
efekcie nie otrzymałem ani grosza odszkodowania. Mimo że obliczyłem
precyzyjnie, na podstawie oficjalnego dokumentu ZUS, ile mogłem dorobić do
świadczenia przedemerytalnego, nielegalnie mi blokowanego przez ponad 9
miesięcy (byłem wtedy zmuszony utrzymywać swój status bezrobotnego, co
oznaczało zakaz dorobienia choćby symbolicznej złotówki). Z tzw. widełek wyszło
z niezwykle rzadką dokładnością do jednego grosza, że straciłem minimum
4.548,86 zł, a maksimum 15.831,42 zł. Dostałem tylko 3 tys. zł zadośćuczynienia
za doznane uszczerbki moralne i zdrowotne. Kwota ta, wzięta "z
sufitu", jedynie wyrównała mi poniesione i niezwrócone opłaty sądowe.
Gdybym czas poświęcony na walkę o praworządność i na pisma procesowe przeznaczył
na publikacje dziennikarskie, zarobiłbym wielokrotnie więcej (myślę o tzw. wierszówce).
Po trzecie: byłem podżegany przez
Sobczak, Sobolewską-Hajbert, Kuczyńską i Bamburowicz do czynu zabronionego. Bo
czymże innym jest domaganie się ode mnie, abym udowodnił, że próbowałem podjąć
pracę zarobkową w czasie, w którym nie pozwalały mi na to przepisy ustaw: o
świadczeniach przedemerytalnych oraz o promocji zatrudnienia i instytucjach
rynku pracy? Tylko w ten sposób (sic!) mogłem spełnić absurdalną, w tym konkretnym
przypadku, zachciankę owego orzeczniczego kwartetu i wykazać swoje prawo do
odszkodowania. To był chyba najwyższy ze szczytów prawniczego debilizmu i
bandytyzmu w mojej sprawie.
I po czwarte: raz poczułem się
zastraszony przez szefową wspomnianych sędziów, Ewę Barnaszewską (wówczas
wiceprezes, a obecnie prezes Sądu Okręgowego we Wrocławiu). Przed blisko 5 laty, w maju 2009, zagroziła mi ona odpowiedzialnością karną za
"naruszanie powagi wymiaru sprawiedliwości", gdy w jednym z
przesłanych mejlem felietoników z mojego bloga stwierdziłem wzburzony, że
damski tercet: Sobolewska-Hajbert, Kuczyńska i Bamburowicz, podtrzymując
debilny wyrok Sobczak, "wlazł - opisując niearomatycznie, ale za to
plastycznie - w ZUS-owskie gówno i się nim utytłał".
Marzę o oskarżeniu mnie przez sędziów do dziś. To byłaby bowiem szansa,
aby wreszcie ktoś z decydentów rzetelnie przeanalizował moje zarzuty wobec
orzeczniczych bezprawników i przykładnie ich rozliczył z hucpiarskiej
samowolki.