Tekst archiwalny z listopada 2009
Po
lekturze twórczości wrocławskich sędziów w związku ze sporem z ZUS-em, zaczynam
już niemal wierzyć, że świadczące o moim prawie do odszkodowania przepisy
ustawowe, którym funkcjonariusze wymiaru sprawiedliwości konstytucyjnie
podlegają, w ogóle nie istnieją. Fatamorgana po prostu.
Marcin
Cieślikowski, zastępca rzecznika dyscyplinarnego dla Okręgu Sądu Apelacyjnego
we Wrocławiu (oficjalna nazwa funkcji "prokuratora" dolnośląskich i
opolskich sędziów), poinformował mnie w piśmie z 20.11.2009, że mój wniosek z
5.10.2009 o wszczęcie postępowania dyscyplinarnego wobec Urszuli
Kubowskiej-Pieniążek, Beaty Stachowiak i Ewy Gorczycy z Sądu Okręgowego we
Wrocławiu jest "oczywiście bezzasadny". Sąd dyscyplinarny bowiem
"nie może być kolejną instancją oceniającą orzeczenia sądowe".
Cieślikowski
zdaje się nie pojmować, że sedno mojego wniosku dotyczy łatwego do ustalenia
(wystarczy przeczytać ze zrozumieniem dwa króciutkie fragmenty ustawy o
promocji zatrudnienia i instytucjach rynku pracy oraz ustawy o świadczeniach
przedemerytalnych) faktu świadomego przekroczenia przez Kubowską-Pieniążek,
Stachowiak i Gorczycę swoich uprawnień, czyli popełnienia przestępstwa z art.
231 par. 1 Kodeksu karnego. Oskarżenie ich o takie przewinienie służbowe jest -
małpując zacytowane zaklęcie rzecznika dyscyplinarnego - oczywiście zasadne.
Cieślikowski doradza w piśmie, że pozostała mi "możliwość kontroli
prawomocnego wyroku zapadłego w Pana sprawie w drodze skargi o stwierdzenie
niezgodności z prawem (…) Skargę taką może złożyć Pan osobiście - jako
strona".
Tyle
że ja już to wcześniej przerabiałem i… Zarządzeniem z 9.07.2009,
Kubowska-Pieniążek zwróciła mi moją skargę z 8.06. 2009 o stwierdzenie
niezgodności z prawem prawomocnego wyroku z 29.04.2009, ponieważ "nie została
ona sporządzona przez adwokata lub radcę prawnego" (przypomnę, że
kwestionowane przeze mnie orzeczenie przyklepało przyznanie mi jedynie 3 tys.
zł zadośćuczynienia, nie rekompensującego choćby tylko poniesionych kosztów
procesu).
Z
obu sprzecznymi w swej treści dokumentami wybrałem się 27.11.2009 do
wrocławskiego Sądu Apelacyjnego, do Cieślikowskiego. Niestety, nie było go w
pracy (nieobecność usprawiedliwiona - przebywał w szpitalu).
Zostałem
za to przyjęty przez prezesa SA Andrzeja Niedużaka. Na moje pytanie: kto -
Cieślikowski czy Kubowska-Pieniążek - kłamie, odpowiedział, że… nikt, oboje
piszą prawdę. Gdy zbulwersowany zaprotestowałem, sędzia Niedużak raczył
skorygować, że rzecznik dyscyplinarny chyba wyraził się troszkę
"nieprecyzyjnie". Eufemistycznie powiedziane!
Poinformowałem
prezesa SA o "błędnym kole", jakim jest odmawianie sporządzenia
skargi o stwierdzenie niezgodności z prawem prawomocnego orzeczenia przez kilku
dotychczas o to przeze mnie proszonych adwokatów. Na co Niedużak oświadczył, że
przecież we Wrocławiu jest ich znacznie więcej i powinienem nadal próbować
znaleźć chętnego.
Poczułem
się jak nieomal osaczany przez togową mafię. Jak ktoś zmuszany do poszukiwania
w tym towarzystwie, bynajmniej nie za darmo, jakiegoś uczciwego mecenasa, który
miałby odwagę wystąpić przeciwko łamiącym prawo sędziom.
- Róbcie tak dalej, a opinie o polskim wymiarze sprawiedliwości będą takie,
jakie są, a może jeszcze gorsze - wygarnąłem Niedużakowi na pożegnanie. Bo też
zdenerwował mnie przeogromnie…