środa, 31 grudnia 2014

Ofiara sądowej bylejakości

   Nie chcę, ale muszę raz jeszcze o Falkensteinie - sędzi, autorze bloga „Sub iudice”. Ostatnio opublikował w nim, pod datą 29.12.2014, tekst pt. „Zawodowy świadek”. W jednym z komentarzy pod tą notką o swoim skazaniu za niewinność napisał pewien mężczyzna, znany mi z kontaktów telefonicznych. Doczekał się reakcji jakiegoś czytelnika, zapewne prawnika, który zarzucił mu subiektywizm i dał tzw. dobrą radę, by „wylewał żale” gdzie indziej.

   Postanowiłem się wtrącić słowami: „Znam szczegóły sprawy opisywanej przez Anonimowego i jestem przekonany o jego niewinności. Jest on typową ofiarą sędziów, którzy nie czują wyrzutów sumienia z powodu bylejakości swojej pracy i którzy nie mają za grosz empatii”.

    Mój komentarzyk - jak widać, kulturalny - został w całości ocenzurowany. Dla sędziego Falkensteina najwyraźniej okazał się nie do zaakceptowania.

    Autorowi bloga „Sub iudice” i osobnikom jemu podobnym pozwolę sobie tą okrężną drogą uzasadnić, dlaczego wierzę w niewinność Anonimowego. Otóż on, będąc inkasentem w konwoju, feralnego dnia transportował do różnych wrzutni bankowych około pół miliona z utargów. Zaginęła tylko jedna przesyłka z zawartością 11.650 zł. Kamera wideo zarejestrowała fakt wrzucenia koperty z tą kwotą do wpłatomatu, który akurat nie drukował - zdarza się - potwierdzeń transakcji. Koperta zaginęła wewnątrz banku!

   - Ja naprawdę nigdy nic nie ukradłem - przysięga pechowy inkasent. A mimo to musi teraz spłacać swój rzekomy dług, który z czasem wzrósł prawie 4-krotnie.

   PS. Przesłałem ten felietonik Falkensteinowi. Bez nadziei na jego jakikolwiek odzew, jedynie ku refleksji.

Moi fejsbukowi znajomi

   „Danuta Popińska chce dołączyć do grona Twoich znajomych na Facebooku” - zakomunikował 29.12.2014 po południu automacik tego serwisu społecznościowego. Nie znam - pomyślałem i kontynuowałem na laptopie swoją robotę.

   Dokładnie po pół godzinie ta sama kobieta napisała własnoręcznie: „Zachwycił mnie pański blog "Trybunał obywatelski", niestety zablokowany. Proszę przyjąć moje zaproszenie na fb”.

   Tym razem zajrzałem na profil Popińskiej. Wyczytałem tam m.in., że mieszka ona w Gielniowie, jest absolwentką Wydziału Prawa Uniwersytetu Łódzkiego i pracuje „w obsłudze prawnej Urzędu Miejskiego w Opocznie”.

   Po czym odpisałem:

   „Dziękuję Pani za miłe słowa. Akurat wpisy na stronie internetowej Trybunału Obywatelskiego nie są zablokowane. Ocenzurowano mój "Blog weredyka" na portalach Onet i Salon24, ale został on zrekonstruowany i jest kontynuowany pod adresem: www.adamklykow.bloog.pl. Zachęcam do lektury”.

   Zaproszenie do wzajemnych kontaktów oczywiście przyjmuję, ale... na fejsbuku w ogóle nie kolekcjonuję (co zauważalne) znajomych (aby być konsekwentnym, nie ma w tej rubryce nawet mojej siostry i siostrzenicy, mimo że one też prosiły, abym je umieścił na liście). Przepraszam i pozdrawiam”.

   Już po wysłaniu tej odpowiedzi przypomniałem sobie, że ja nie dodałem do znajomych nie tylko siostry Ani i siostrzenicy Izy. Nawet własnego syna Łukasza również!

   Przy okazji przepraszam niniejszym wszystkich innych (nazbierało się ich trochę) wyrażających chęć dołączenia do moich znajomych. Gdybym kiedyś zmienił zdanie, potwierdziłbym zwłaszcza swoją sympatię do (wymieniam najpierw panie, w kolejności alfabetycznej) Grażyny Romanowej, Zofii Rudnickiej-Stachery, Karoliny Staszak, Wojciecha Chądzyńskiego, Wiesława Dzięciołowskiego, Adama Hiczuka, Marka Karpfa, Waldemara Niedźwieckiego, Jacka Uczkiewicza i Macieja Wełyczki. Jak na odludka z natury, miałbym całkiem liczne towarzystwo. Wolę jednak kontakty osobiste w realu, zaś w świecie wirtualnym - co najwyżej mejlowe (pro1@onet.eu).

wtorek, 30 grudnia 2014

Samowolka sług i tłumaczy prawa

   Jak donosiłem uprzejmie komu trzeba kilka dni wcześniej, w „Trybunie” z 29-30.12.2014 wydrukowano dokończenie publikacji Arkadiusza Biernaczyka pt. „Podwyżki uposażenia sędziów? - Jestem za!”. Poza tekstem znanym już Czytelnikom mojego bloga, redakcja dopisała w ostatnim akapicie (zapewne jako wypełniacz wolnego miejsca) zdanko: „Jak mówi maksyma łacińska Legum ministri magistratus legum interpretes iudicies. - Urzędnicy są sługami prawa, a sędziowie jego tłumaczami”.

   Zrozumieliście - aparatczycy sądowi, zusowscy i insi funkcjonariusze publiczni - tę paremię? To jazda wykonywać swoją robotę zgodnie z ustawami, od których z pewnością nie jesteście niezależni czy niezawiśli!  Uprawiać decyzyjnej samowolki wam po prostu nie wolno. Nie tylko w sprawach Biernaczyka i mojej.

poniedziałek, 29 grudnia 2014

Prokurator prokuratorowi (urzędnikowi ZUS i sędziemu też) oka nie wykole

   „I znów Wrocław...” - zaesemesował do mnie kolejny raz stały Czytelnik Tomasz G. z Poznania, dodając link do konkretnego tekstu na stronie internetowej „Głosu Wielkopolskiego” z 27.12.2014. A tam - powtórzenie znanej mi już wcześniej publikacji „Gazety Wrocławskiej” pt. „CBA zawiadomiło prokuraturę o "nieudokumentowanych dochodach". Prokuratura umorzyła śledztwo”, autorstwa Marcina Rybaka.

   Bohaterką reporterskiej informacji jest Monika M. W 2012 funkcjonariusze Centralnego Biura Antykorupcyjnego sprawdzili oświadczenia majątkowe tej pani prokurator, byłej szefowej Prokuratury Rejonowej Wrocław-Krzyki Zachód. Doszukawszy się podczas kontroli nieudokumentowanych i tym samym nieopodatkowanych dochodów z niewiadomych źródeł, zawiadomili prokuratorów z sąsiedniego Opola. Oni natomiast śledztwo umorzyli, nie stwierdzając żadnego przestępstwa karno-skarbowego swojej koleżanki z organu ścigania. Zauważyli tylko drobne nieprawidłowości, które na dodatek uległy już przedawnieniu. CBA z umorzeniem śledztwa się nie zgadza. Wniosła na tę decyzję zażalenie do sądu.

   Komentarze pod tekstem Rybaka nawiązują głównie do znanej mądrości ludowej, która brzmi: „Kurwa kurwie łba nie urwie” (w wersji bardziej cenzuralnej: „Kruk krukowi oka nie wykole”). Święta prawda!

   Z naszymi tubylczymi prokuratorami coś rzeczywiście jest nie tak. Ci strażnicy prawa w teorii - w praktyce chronią nie tylko siebie nawzajem, lecz również innych funkcjonariuszy publicznych.

   Wiem to również z autopsji. Wrocławscy prokuratorzy Bartosz Biernat i Karolina Stocka-Mycek nie stwierdzili „znamion czynu zabronionego”  w stwierdzonej przez sądy: pracy i cywilny bezprawnej odmowie przyznania mi świadczenia przedemerytalnego przez urzędników Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, zaś inna miejscowa prokurator Kinga Kaźmierska-Rataj w ekspresowym tempie odmówiła wszczęcia postępowania po moim donosie na sędziów orzekających w sprawie roszczeń finansowych wobec ZUS niezawiśle od litery ustaw dotyczących meritum sporu.

niedziela, 28 grudnia 2014

Przybywa skarg na sądy

   „Sędziowie pod czujną obywatelską kontrolą” - to tytuł, przypomnianej w ostatnich dniach w internecie, archiwalnej publikacji Agaty Łukaszewicz z „Rzeczpospolitej” z 12.02.2014. „Sądy coraz rzadziej kojarzą się z empatią i sprawiedliwością” - podkreśliła autorka w lidzie.

   Napisała ona m.in., że w roku 2013 do Krajowej Rady Sądownictwa trafiła rekordowa liczba 2.520 skarg od 920 osób.

   Co na to adresaci?

   - Nie wiązałbym tego z pogorszeniem jakości sądzenia, lecz z coraz większą świadomością prawną społeczeństwa i coraz mocniejszą postawą roszczeniową - broni swego środowiska zawodowego Jarema Sawiński, wiceprzewodniczący KRS.

   Inny punkt widzenia mają nadawcy:

   - Sędziowie czują się bezkarni, nie liczą się z ludźmi - uważa Maciej Wernikowski, prezes Stowarzyszenia Osób Poszkodowanych przez Wymiar Sprawiedliwości.

   I zwraca uwagę na stale zwiększającą się liczbę organizacji walczących z sądowym bezprawiem. Jeszcze trzy lata temu było ich 4, teraz jest 17.

   Wygląda na to, że społeczny ruch „pieniaczy” (jak sędziowie próbują stygmatyzować również oczywiste ofiary swojej samowolki) rośnie w siłę…

sobota, 27 grudnia 2014

Głupota ukarana, obietnica spełniona

   Szczyt prawniczej głupoty w mijającym 2014 roku?

   Głosuję na decyzję strażników miejskich z Czerska (powiat chojnicki, województwo pomorskie). Obsługując fotoradary, zasłynęli wlepieniem mandatu za przekroczenie prędkości kierowcy auta, które nie jechało drogą, lecz było transportowane na lawecie.

    Najbardziej spektakularne spełnienie obietnicy z kampanii przed tegorocznymi wyborami samorządowymi 16 listopada?

   Nowa burmistrz Czerska Jolanta Firek dotrzymała słowa i już 23 grudnia, przy poparciu swoich radnych, postanowiła zlikwidować lokalną straż miejską. Krytykowaną przez mieszkańców, że zamiast pilnować porządku publicznego jest maszynką do zarabiania pieniędzy do budżetu przy pomocy fotoradarów.
 
   - Chcę znaleźć inteligentniejsze sposoby na poprawienie miejskich finansów - oświadczyła pani burmistrz. Dodała, że nad bezpieczeństwem w Czersku skuteczniej ma czuwać policja.

piątek, 26 grudnia 2014

Były prokurator napadł na bank bezgotówkowy

   Śmiać się czy trwożyć?

   Mający kłopoty finansowe 53-letni Jarosław D., były prokurator, 12.11.2014 napadł na placówkę PKO BP przy ul. Naramowickiej w Poznaniu z bronią w ręku, zakrywając twarz maską znaną z filmu „Krzyk” i wykrzykując, że chce pieniędzy. Nie udało mu się zdobyć nawet groszowego łupu, a podczas ucieczki został ujęty przez przechodniów i przekazany przez nich zaalarmowanym policjantom.

   Zadłużony Jarosław D., prokurator z 9-letnim stażem w tym zawodzie, a potem m.in. asesor komorniczy (zwolniony dyscyplinarnie pod zarzutem wzięcia łapówki) i biznesmen (nieudaczny), wybrał na obrabowanie bank bezgotówkowy. Okolicznością łagodzącą przy wymierzaniu mu kary będzie zapewne fakt, że groził kasjerkom straszakiem – atrapą pistoletu.

   Dodatkowy smaczek: prawnik Jarosław D. napadł na bank cztery dni przed wyborami samorządowymi. Uczestniczył w nich jako kandydat na radnego powiatowego na drugim miejscu listy komitetu Koalicja Gmin.

   Mniemam, że Jarosław D. świetnie nadawałby się na nowego członka gangu Olsena...

czwartek, 25 grudnia 2014

To (nie)prawda

   Dementuję i potwierdzam.
  
   Nieprawdziwe są domysły, jakobym miał „załatwić” wydrukowanie w „Trybunie” krytycznych tekstów Arkadiusza Biernaczyka o wrocławskich sądach. Ja - dziennikarz - nawet nie pomagałem mu - magistrowi prawa - w pisaniu poszczególnych części.

   Prawdziwe natomiast są informacje, że Biernaczyk zapoznawał mnie ze swoimi tekstami jeszcze przed ich wydrukowaniem w „Trybunie”. I że cytowałem je w niniejszym ”Blogu weredyka” wedle własnego uznania, dodając nieuzgodnione z kimkolwiek komentarzyki.

   Działamy obaj (i jeszcze we współpracy z innym prawnikiem z wykształcenia - Jerzym K.) solidarnie, korzystając z konstytucyjnej wolności słowa i publicznie demonstrując obywatelskie nieposłuszeństwo wobec bezkarnych (póki co) aparatczyków tzw. wymiaru sprawiedliwości, uzurpujących sobie niezawisłość nawet od litery ustaw. Mamy bowiem dość sędziowskiej samowoli!

środa, 24 grudnia 2014

ZUS przyjaźniejszy dla obywateli niż sądownictwo!

   Ten widok przyciąga wzrok. Na fotomontażu - anonimowy sędzia z oczami przesłoniętymi, jak Temida z mitologii albo oskarżony w mediach, opaską z… banknotu 200-złotowego oraz w łańcuchu z orłem do góry nogami na piersi. Obok ilustracji - napis: „Nietykalni. Jak sędziowie uczynili z Polski państwo bezprawia”.

   Tak wygląda okładka świątecznego, datowanego 22.12.2014, numeru „Uważam Rze”. Premia dla redaktorów za pomysł! Osobiście zmieniłbym tylko płeć sędziego, wszak dominują w tym zawodzie kobiety…

   Anonsowana publikacja warta jest przeczytania. Zawiera ona m.in. zdanie: „Nawet znienawidzony ZUS może się pochwalić notowaniami o 10 proc. lepszymi niż polskie sądy”. Z treści artykułu wynika, że obecnie tzw. wymiar sprawiedliwości dobrze ocenia „jedynie trzech na dziesięciu” obywateli.

   Wyniki sondażu przeczą sędziowskiej mantrze, że w sądach połowa stron procesów - ta przegrywająca - musi być niezadowolona z orzeczeń. Jak zatem wytłumaczyć fakt, że również znaczna część drugiej połowy - ta wygrywająca - też ma zdanie negatywne?

   Z własnego doświadczenia wiem, że z przestępcami zatrudnionymi w Zakładzie Ubezpieczeń Społecznych można sobie - co prawa niepotrzebnie tracąc czas i nerwy - jakoś poradzić, obalając ich bezprawne decyzje. Natomiast przestępcy na posadach sędziów wciąż pozostają nie do ruszenia, choćby nawet orzekali - jak w sprawie moich roszczeń odszkodowawczych wobec ZUS - niezawiśle od ustaw dotyczących meritum sporu.

wtorek, 23 grudnia 2014

Jaka praca (sędziów), taka płaca

   W gazecie „Trybuna” ciąg dalszy publikacji wrocławskiego prawnika Arkadiusza Biernaczyka o tutejszym tzw. wymiarze sprawiedliwości. Tym razem, w numerze z 22.12.2014, wydrukowano pierwszą część tekstu pt. „Podwyżki uposażenia sędziów? - Jestem za!”, o następującej treści:

   „Od 2008 roku co jakiś czas pojawiają się w mediach informacje o protestach sędziów i domaganiu się przez nich podwyżek. Protesty te nie są społecznie uciążliwe, albowiem w większości przypadków, kończą się dniami bez wokand.

   Nie wliczając w to strat finansowych, spowodowanych koniecznością pokrycia zwrotów kosztów stawienia się świadków, oskarżonych, konwojów itp. (które, nota bene wliczane są w koszty przegrywających sprawy) nic wielkiego się nie dzieje. Pomimo tego niezadowolenia od 2008 roku, wynagrodzenie sędziów wzrosło średnio o 40%. Ministerstwo Finansów przygotowało jednak nowelizację ustawy o ustroju sądów powszechnych (druk sejmowy 2680), z którego wynika, że zarobek sędziów będzie mniejszy niż wynikałoby to z obecnie obowiązujących przepisów. Po wprowadzeniu zmian wynagrodzenie sędziego sądu rejonowego w stawce I wyniosłoby w 2015 r. 7 944 zł zamiast 8 130 zł (obecnie wynosi 7 766 zł), a sędziego sądu apelacyjnego w stawce X – 12 414 zł, a nie 12 810 zł (obecnie 12 236 zł). Natomiast wynagrodzenie sędziego Trybunału Konstytucyjnego wzrosłoby w przyszłym roku do 19 120 zł zamiast 19 830 zł (obecnie 18 942 zł).

   Podaję te kwoty jedynie gwoli społecznego sprzeciwu przeciwko grabieży jeszcze nie zarobionych, a już utraconych korzyści sędziów. Śledząc zaangażowanie i pracę sędziów chociażby w moim ulubionym SR dla Wrocławia Krzyków oraz wydziale cywilnym Sądu Okręgowego, gołym okiem widać, że funkcjonariuszom Temidy, brakuje pieniędzy na podstawowe lekarstwa i witaminy wzmagające koncentrację, pamięć i wzrok.

   W sprawie, o której pisałem w zeszłym tygodniu, a której dalsza część ukazuje się na łamach tego wydania, wymieniona z imienia SSR Pani Iwona, jako nadzorująca sprawę, „zapomniała” zgodnie z art. 808 k.p.c. oznaczyć rachunek depozytowy dla środków pochodzących z licytacji, czym pomniejszyła kwotę do podziału pomiędzy wierzycieli o ponad 50 000 zł”.

   Co będzie w części drugiej „Podwyżek…”? Już zaspokajam ciekawość zainteresowanych Czytelników, z sędziami na czele - i ujawniam treść dokończenia tego tematu:

   „W sukurs Pani Iwonie poszedł komornik, który także „zapomniał” przelać na rachunek Sądu wadium, które to w ramach prowadzonej przez siebie działalności gospodarczej przyniosło mu nienależny dochód przekraczający 10 000 zł. Kłopoty ze wzrokiem ma natomiast SSR Pani Marta. Widzi co prawda przepis, ale wyjątkowo w tej części, którą chce zobaczyć. Wydanym przez siebie postanowieniem, pomniejszyła kwotę jedynemu występującemu w kategorii V wierzycielowi o ok. 200 000 zł. Wszystkie te buble prawne, zapewne „przyklepie” II instancja, gdyż w całej tej ciągnącej się ponad 10 lat sprawie, nigdy nie było inaczej.

   Dla zwykłego zjadacza chleba, pocieszające są za to zmiany, jakie proponuje Ministerstwo Sprawiedliwości, w cytowanym już wyżej druku sejmowym dotyczącym nowelizacji Ustawy o ustroju sądów powszechnych. Resort sprawiedliwości chce rozszerzyć katalog kar dyscyplinarnych dla sędziów ujętych w art. 109. Dopisano do niego nową karę - możliwość obniżki od 5 do 15 proc. wynagrodzenia sędziowskiego na czas od 6 miesięcy do 2 lat. Dodatkowo wskazano, że orzeczenie każdej z kar dyscyplinarnych poza najniższą - karą upomnienia - ma pozbawiać na 5 lat możliwości awansowania na wyższe stanowisko sędziowskie. Może chociaż to otrzeźwi sędziów od dożywotniej nieodpowiedzialności za orzecznicze przekręty i błędy”.

   Tyle już jest i jeszcze będzie w „Trybunie”. W przeciwieństwie do Biernaczyka, ja nie mam zamiaru ograniczać się tylko do imion sędziów (uważam, że jako funkcjonariusze państwowi nie mogą pozostawać anonimowi) i rozszyfruję, że „bohaterkami” dzisiejszego odcinka prasowego serialu są: Iwona Popiołek-Sikora i Marta Bukaczewska.

poniedziałek, 22 grudnia 2014

Jak pozyskać kasę na domy sędziego seniora

   Z pewnym opóźnieniem dowiedziałem się, że 1.10.2014 powołana została ogólnopolska Fundacja Dom Sędziego Seniora. Jej główne zadanie: pomoc sędziom w stanie spoczynku, zwłaszcza samotnym i chorym poprzez zapewnienie im opieki i warunków do godnego życia. Planowana jest budowa domów sędziego seniora. „Fundacja będzie zajmowała się pozyskiwaniem funduszy niezbędnych do ich powstania i funkcjonowania” - napisał w komunikacie Waldemar Żurek, rzecznik prasowy Krajowej Rady Sądownictwa.

   Zwróciłem uwagę, że w 7-osobowym, wyłącznie kobiecym składzie Rady Fundacji Dom Sędziego Seniora, znalazła się Ewa Barnaszewska, prezes Sądu Okręgowego we Wrocławiu. Placówki, w której działa wewnątrzkorporacyjna Fundacja „Pomocna dłoń”.

   Znane jest mi orzeczenie wrocławskiego SO, nakazujące przegranemu w pyskówce między politykami zapłacić nawiązkę w wysokości 9 tys. zł właśnie na rzecz „Pomocnej dłoni”. Proponuję prezes Barnaszewskiej zastosować ten numer również przy pozyskiwaniu pieniędzy na budowę domów sędziego seniora.

   Nie godzi się? Kłykow, nie moralizuj!  

niedziela, 21 grudnia 2014

Dwa grosze w sprawie sędziego Raczkowskiego (i nie tylko)

   Chciałem zrobić wyjątek od reguły i zacytować publikację Macieja Lisowskiego „Jak sędziowie na przekór ministrom kolegę obronili” (czytaj poprzedni tekst „Sędzia ponad prawem”) bez słowa komentarza. Nie byłbym jednak sobą, gdybym nie wtrącił swoich, jeśli nawet nie trzech, to przynajmniej dwóch groszy choćby nazajutrz.

   Na miejscu marszałka Sejmu Radosława Sikorskiego i innych posłów, przyłapanych na kasowaniu publicznych pieniędzy za fikcyjne „kilometrówki”, życzyłbym sobie, aby z takich przekrętów rozliczał mnie sędzia - karnista, pułkownik Piotr Raczkowski, który za forsę podatników wykorzystywał samochód służbowy do celów prywatnych. Rozgrzeszenie (pardon – uniewinnienie) miałbym jak w banku (jeszcze niezbankrutowanym).

   A usadowienie płk. Raczkowskiego na stolcu wiceprzewodniczącego Krajowej Rady Sądownictwa dziwi mnie mniej niż np. członkostwo w tymże konstytucyjnym organie państwowym prezesa Sądu Apelacyjnego we Wrocławiu - Andrzeja Niedużaka. Dżentelmena, który w sprawie moich roszczeń finansowych wobec Zakładu Ubezpieczeń Społecznych nawet nie próbował przeciwstawić się orzekaniu przez nadzorowanych sędziów niezawiśle od litery ustaw dotyczących meritum sporu.

sobota, 20 grudnia 2014

Sędzia ponad prawem

   Dawno nie cytowałem publikacji dyrektora Fundacji LEX NOSTRA – Macieja Lisowskiego, które regularnie znajduję w mojej elektronicznej skrzynce pocztowej. Jego mejl z 19.12.2014 jest szczególnie wart powtórzenia.

   We wstępniaku do mnie Lisowski pisze:

   „Wieść gminna niesie, że na świecie są "równi" i "równiejsi". Że w wojsku dzieją się "cuda", też pozostaje tajemnicą poliszynela. Sprawa aktualnego wiceprzewodniczącego Krajowej Rady Sądownictwa dowodzi jednoznacznie, że są w Polsce osoby nawet dla władz nietykalne, a niektóre instytucje same – i to skutecznie – stawiają się ponad prawem.
   Najlepszym tego dowodem jest sprawa aktualnego Wiceprzewodniczącego Krajowej Rady Sądownictwa, sędziego płk. Piotra Raczkowskiego, któremu poważne zarzuty o charakterze karnym nie tylko nie przeszkodziły w karierze, ale wręcz w niej pomogły”.

    Załącznikiem jest taki tekst:  

JAK SĘDZIOWIE NA PRZEKÓR MINISTROM KOLEGĘ OBRONILI

   Uwagę mediów i społeczeństwa rozpaliła niedawno „afera madrycka”, która nie tyle okazała się być skandalicznym „wybrykiem” kilku posłów, ile pozwoliła, by światło dzienne ujrzały kolejne niedopuszczalne w państwie prawa praktyki. Praktyki, dzięki którym politycy beztrosko mogli marnotrawić nasze pieniądze. Jednak ta sprawa, to tylko wierzchołek góry lodowej.

   Wszyscy wiemy, że – czy tego chcemy, czy nie – są na świecie „równi” i „równiejsi”. W polskiej armii także dzieją się „cuda” i nie jest to dla nikogo żadną tajemnicą. Sprawa aktualnego Wiceprzewodniczącego Krajowej Rady Sądownictwa pokazuje, że są w kraju osoby, które nawet dla władz pozostają nietykalne oraz instytucje, które same – wyjątkowo skutecznie – stawiają się ponad prawem.

Sikorski, Hofman i inni

   Nie ma nic specjalnie dziwnego w tym, że politycy odbywają częste podróże – także zagraniczne. To, bez wątpienia, jest integralnym składnikiem zawodu przez nich wykonywanego. Kiedy posłowie PiS Adam Hofman, Mariusz A. Kamiński i Adam Rogacki wybrali się służbowo do Hiszpanii, prawdopodobnie nie wzbudziłoby to niczyich podejrzeń, gdyby nie incydent z udziałem ich żon na pokładzie samolotu. „Nieparlamentarne” zachowanie pań przyczyniło się do ujawnienia jednej z poważniejszych afer ostatnich czasów. Okazało się, że choć politycy mieli brać udział w spotkaniach Rady Europy, to Kamiński pojawił się tam tylko raz (30 października, tylko na chwilę), a pozostali posłowie wprawdzie trzykrotnie, ale za to za każdym razem późnym popołudniem – tylko po to, by złożyć podpis. Przede wszystkim jednak światło dzienne ujrzały zadziwiające fakty dotyczące samej podróży: politycy mieli wybrać się do Madrytu samochodami i pobrali na ten cel stosowne zaliczki na poczet diet. Ale polecieli razem samolotem taniej linii lotniczej, dzięki czemu zaoszczędzili w sumie kilkanaście tysięcy złotych.

   Wziąwszy pod uwagę, że te pieniądze pochodzą z budżetu, czyli z płaconych przez nas wszystkich podatków (a więc bezpośrednio z naszych kieszeni), nie trudno się dziwić społecznemu oburzeniu. „Wycieczka” posłów sprawiła, że media i niektórzy bardziej dociekliwi politycy zaczęli dokładniej przyglądać się temu, w jaki sposób funkcjonuje system opłacania służbowych podróży posłów. Odkrycia okazały się wręcz szokujące. Prywatne wyjazdy, niepotrzebne do niczego zagraniczne wycieczki, obecność posłów w kilku miejscach jednocześnie – co wynika z dokumentów, gigantyczne kilometrówki i całe mnóstwo potężnych nadużyć… Pokłosia afery nie milkną i wygląda na to, że jeszcze długo będziemy odkrywać coraz to nowe, skandaliczne wydarzenia.

   Sprawa dotknęła nawet Radosława Sikorskiego, byłego Ministra Spraw Zagranicznych i obecnego Marszałka Sejmu, który początkowo dość ostro skrytykował postępowanie bohaterów „afery madryckiej”, a nawet doprowadził do ujawnienia rozliczeń poselskich podróży służbowych. Jeszcze przed wybuchem tego skandalu – na początku roku – do prokuratury wpłynęły trzy zawiadomienia przeciwko Sikorskiemu. Dwa dotyczyły rozliczania przez niego ryczałtów na przejazdy prywatnym samochodem do celów służbowych, jeden – urodzin wyprawionych w należącym do Ministerstwa Obrony Narodowej pałacyku. 31 marca Prokuratura Rejonowa Warszawa-Śródmieście odmówiła wszczęcia śledztwa i sprawa na jakiś czas przycichła. Na fali „madryckiej” temat jednak powrócił na łamy mediów.

   15 grudnia Prokurator Generalny Andrzej Seremet poinformował, że „decyzja o odmowie śledztwa w sprawie rozliczeń poselskich Radosława Sikorskiego za tzw. kilometrówkę jest przedwczesna” i należy w tej sprawie podjąć postępowanie. Decyzję Seremeta tego samego dnia przekazano Prokuraturze Okręgowej w Warszawie.

   Jak to wszystko się skończy? Jeszcze nie wiemy, ale – w taki czy inny sposób – Marszałek się „nie wywinie”, o ile oczywiście jego wina zostanie potwierdzona. Biorąc pod uwagę społeczne oburzenie i fakty ujawnione w ramach „afery madryckiej” zgody na takie marnotrawienie publicznych (czyli naszych) pieniędzy być nie może.

   Tu jednak potwierdza się „ludowa prawda” przytoczona na początku niniejszego tekstu: że są „równi” i „równiejsi” – tacy, jak Wiceprzewodniczący Krajowej Rady Sądownictwa.

Sędziego podróże małe i duże

   Samochód służbowy z natury rzeczy przeznaczony jest do realizacji zadań służbowych. Swego czasu Wojskowy Sąd Garnizonowy w Warszawie posiadał dwa takie auta: Opla i Fiata. Dysponował nimi piastujący stanowisko Prezesa tego sądu pułkownik Piotr Raczkowski. Zasady użytkowania pojazdów służbowych są jasne i chociaż wiele firm „po cichu” zgadza się na korzystanie z nich przez pracowników w celach prywatnych, to jeszcze w roku 2000 Ministerstwo Obrony Narodowej wydało decyzję jednoznacznie określającą reguły. Pomijając inne ustalenia, MON kategorycznie nakazał wykorzystywać służbowe auta wyłącznie do służbowych celów.

   Prezes Raczkowski jednak Oplem i Fiatem pojeździł sobie całkiem solidnie pomimo określonych przez MON zasad. Jeździł – nie tylko po Stolicy – dużo i w zasadzie dowolnie, bez żadnego skrępowania załatwiając w tym czasie swoje prywatne sprawy. Pod koniec 2008 roku Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Poznaniu, w ramach postępowania przygotowawczego, skierowała do Wojskowego Sądu Okręgowego – Sądu Dyscyplinarnego w Warszawie wniosek o wydanie zezwolenia na pociągnięcie płk. Raczkowskiego do odpowiedzialności karnej. Zarzucono mu – w związku z opisaną praktyką – osiągnięcie korzyści majątkowej o wartości ponad 51 tysięcy złotych. Proszę zwrócić w tym miejscu uwagę, że „afera madrycka” rozpoczęła się od „zaledwie” kilkunastu tysięcy i to „rozłożonych” na trzy osoby. Tu natomiast chodzi o jednego urzędnika – i to dodatku Prezesa Sądu!

   W czerwcu tego samego roku ówczesny Zastępca Prezesa Wojskowego Sądu Okręgowego – Sądu Dyscyplinarnego odmówił zgody na wszczęcie postępowania przeciwko pułkownikowi Piotrowi Raczkowskiemu. Wprawdzie poznańska Prokuratura Wojskowa złożyła na to zarządzenie zażalenie – zarzucając mu błąd faktyczny w ustaleniach i (aż czterokrotnie) obrazę przepisów postępowania – ale nic to nie dało. Co więcej, Sąd Najwyższy Izba Wojskowa również pozostawił bez rozpoznania równoległy wniosek Prokuratury o wyłączenie sędziów Wojskowego Sądu Okręgowego z udziału w sprawie.

   Tak wyglądała ta historia w skrócie. Gdyby skończyła się tak, jak powinna, czyli wydaniem zgody na wszczęcie postępowania przeciwko Prezesowi Sadu (co wcale nie oznacza jeszcze jego winy) nie było by o czym mówić. Ale tak się nie stało. Z perspektywy czasu cała sprawa wydaje się skandalem nawet nie na miarę „afery madryckiej”, lecz znacznie ją przewyższającą.

Kolega jest od tego

   Rzecz w tym, że choć od początku sprawy minęło już ponad 6 lat, pułkownikowi Piotrowi Raczkowskiemu włos z głowy nie spadł. Po pierwsze – jest dziś Sędzią Wojskowego Sądu Okręgowego w Warszawie. Po drugie – jest Wiceprzewodniczącym Krajowej Rady Sądownictwa. Po trzecie – decyzją Ministra Sprawiedliwości w porozumieniu z Ministrem Obrony Narodowej z dnia 15 maja 2014 roku – został delegowany „do pełnienia obowiązków sędziowskich w Sądzie Okręgowym w Warszawie od dnia 1 czerwca 2014 r. do 31 maja 2016 r., w wymiarze dwóch sesji w miesiącu.”.

   Zwróćmy uwagę na kilka faktów. Przede wszystkim pułkownik Raczkowski nie został w żaden pociągnięty do odpowiedzialności za – zdaniem prokuratury – osiągnięcie korzyści majątkowej przekraczającej 51 tysięcy złotych. Nie został, chociaż w tym samym czasie toczyło się analogiczne postępowanie przeciwko Prezesowi Wojskowego Sądu Okręgowego w Warszawie, płk. S.P., który w efekcie został – m. in. w wyniku zgody Krajowej Rady Sądownictwa – zdymisjonowany. Pułkownik Piotr Raczkowski wyszedł z całej sprawy obronną ręką nie dlatego, że nie udowodniono mu winy (albo, że on sam udowodnił swoją niewinność), lecz dlatego, że – przypomnijmy – ówczesny Zastępca Prezesa Wojskowego Sądu Okręgowego – Sądu Dyscyplinarnego po prostu nie pozwolił na to, by przeciwko niemu prowadzono jakiekolwiek postępowanie karne, a tym samym nie zgodził się na jego ewentualne ukaranie.

   Po drugie – dziś płk. Raczkowski jest sędzią Wojskowego Sądu Okręgowego. Tego samego, którego Wiceprezes uchronił go przed ewentualną karą. Można się spodziewać, że – mówiąc wprost – kolega podał koledze pomocną dłoń.

   Po trzecie – wprawdzie w przepisy wymagają, aby w Krajowej Radzie Sądownictwa zasiadał także przedstawiciel „wojskowego odłamu” Temidy, ale dlaczego został nim akurat pułkownik Piotr Raczkowski?

   A wreszcie – dlaczego prócz pełnienia funkcji sędziego w sądzie wojskowym oraz piastowania ważnej funkcji w Krajowej Radzie Sądownictwa, został delegowany do sądu powszechnego – Sądu Okręgowego w Warszawie? „Ćwierkają jaskółki”, że pozwoli mu to pobierać wojskową emeryturę i równocześnie także otrzymywać pensję (niemałą przecież w wypadku sędziego) w ramach orzekania w sądzie powszechnym. Takie plotki krążą wśród stołecznego sądownictwa… Ale to i tak jeszcze nie koniec.

Minister się nie liczy

   W grudniu 2008 roku Ministerstwo Sprawiedliwości w osobie Ministra Sprawiedliwości Zbigniewa Ćwiąkalskiego złożyło do Krajowej Rady Sądownictwa oficjalny wniosek „o wyrażenie opinii w przedmiocie odwołania z zajmowanej funkcji Prezesa Wojskowego Sądu Garnizonowego w Warszawie”. Wniosek podpisał także Minister Obrony Narodowej Bogdan Klich.

   Wnioskując z lektury dokumentu, trzeba przyjąć, że obaj ministrowie byli wysoce zadziwieni „nietykalnością” pułkownika Raczkowskiego. Powołując się na szereg obowiązujących przepisów ministrowie jasno stwierdzają, że w tym przypadku „dalsze pełnienie funkcji [przez płk. Raczkowskiego – przyp. red.] z innych powodów nie da się pogodzić z dobrem wymiaru sprawiedliwości”, co jest podstawą do jego odwołania przez Ministra Sprawiedliwości w porozumieniu z Ministrem Obrony Narodowej – tyle tylko, że „po zasięgnięciu opinii Krajowej Rady Sądownictwa”. Opinia Krajowej Rady Sądownictwa była negatywna, a dziś płk. Raczkowski jest tej Rady Wiceprzewodniczącym!

   Ministrowie podkreślają również, że w świetle decyzji Krajowej Rady Sądownictwa odnośnie wspomnianego już drugiego sędziego – Prezesa Wojskowego Sądu Okręgowego w Warszawie, płk. S.P. – decyzję Zastępcy Prezesa Wojskowego Sądu Okręgowego o braku zgody na pociągnięcie płk. Raczkowskiego do odpowiedzialności karnej ich zdaniem „można odczytać jako wyraz nierównego traktowania osób pozostających w zbliżonej sytuacji procesowej i całkowicie bezzasadne przekroczenie kompetencji [przez Zastępcę Prezesa WSO – przyp. red.]”.

   Reasumując: pomimo interwencji dwóch ministrów i pomimo zgromadzonego materiału dowodowego wykazującego – zdaniem prokuratury – potężne nadużycie (czy też – mówiąc wprost – przestępstwo w postaci celowego osiągnięcia korzyści majątkowej), sędzia płk. Piotr Raczkowski nie tylko nie został w żaden sposób ukarany, ale wręcz jego kariera nabrała rozpędu!

   Kiedy posłowie wyciągnęli z państwowej (czyli naszej) kiesy kilkanaście tysięcy złotych (choć oni sami twierdzą, że są niewinni) i kiedy nawet Marszałek Sejmu musi zmierzyć się z poważnymi zarzutami tej samej natury – wojskowy sędzia może czuć się bezkarny: koledzy pomagają mu uniknąć odpowiedzialności, pomagają awansować i załatwiają cywilne „fuchy”. Chociaż mówimy o znacznej kwocie i chociaż sprawa dotyczy sędziego – przedstawiciela wymiaru sprawiedliwości, a więc osoby, która nie dość, że orzeka o winie lub niewinności innych (orzeka w Sądzie Okręgowym w Warszawie Wydziale Karnym – Odwoławczym!), to sama tym bardziej powinna być wzorem dla społeczeństwa. I to sędziego wojskowego, którego – z racji przynależności do sił zbrojnych kierujących się, w założeniu przynajmniej, podwyższonymi standardami etycznymi – obowiązują w pewnym sensie podwyższone rygory przyzwoitości.

   Wygląda jednak na to, że wojskowe sądy i ich przedstawiciele stawiają się ponad prawem. Jak się okazuje – bardzo skutecznie. I bezkarnie.

piątek, 19 grudnia 2014

Kabaret starszych sędziów, czyli seks po męsku

   Upubliczniać w mediach rozmowy telefoniczne sędziów, podsłuchane i nagrane przez funkcjonariuszy Centralnego Biura Antykorupcyjnego w związku z rozpracowywaniem tzw. afery korupcyjnej w Sądzie Najwyższym? W imię wyższej konieczności - jak najbardziej! Ujawniać przy okazji te wątki rozmów, które z ową aferą żadnego znaczącego związku nie miały? Mam obiekcje.

   W każdym razie stało się i do mediów przeciekł również następujący fragment rozmowy między sędzią Naczelnego Sądu Administracyjnego w stanie spoczynku - Bogusławem Moraczewskim a wciąż czynnym sędzią Sądu Najwyższego - Henrykiem Pietrzkowskim:

   B.M. - Cichutko muszę powiedzieć. Słyszysz, jak mówię cicho?

   H.P. - No, no…

   - Z dziewczynek nie zrezygnowałem.

   - No nie, no słuchaj…

   - Ale to tylko dla zdrowotności.

   - Ale to zgrzeszyłbyś, no co ty. Jest jeszcze tyle kobiet, które trzeba uszczęśliwić.

   - No właśnie. No jak to lubię. No jejku. Ty wiesz, jak ja się dobrze czuję później. Cały tydzień mam dobry.

   - No pewnie. Taki, kurwa, byk rozpłodowy, jak ty. Jakbyś zaniechał tych praktyk, to krzywdę… Pan Bóg by się gniewał na ciebie. Pamiętaj.

   - Nie mogę po prostu. Tego nie mogę obiecać.

   Co ja na to? Ot, typowe gawędziarstwo erotyczne między samcami, z których jeden jest zapewne starym kawalerem, rozwodnikiem lub wdowcem (niepotrzebne skreślić), a drugi najprawdopodobniej żonatym.

   Dialog między Moraczewskim i Pietrzkowskim przypomniał mi swym klimatem i poziomem parę ruskich dowcipów, które już kiedyś cytowałem. W pierwszym facet podpierający ścianę na zabawie wyjaśnia swą postawę słowami: „Ja nie dansior, ja jebaka”. W drugim natomiast filozofuje: „Wszystkich panienek nie zaliczysz, ale próbować trzeba”…

czwartek, 18 grudnia 2014

O układzie - na raty

   Odfajkowuję dla porządku: w „Trybunie” z 15-16.12.2014 wydrukowano trzeci już krytyczny tekst mojego nowego znajomego, absolwenta studiów prawniczych - Arkadiusza Biernaczyka o wrocławskim sądownictwie. To druga część publikacji pt. „Układ czyli najdłuższy przetarg nowoczesnej Europy”. Nie cytuję, bo Czytelnicy mojego bloga już ten tekst znają. Ujawniłem go kilka dni wcześniej we wpisie pt. „Między przetargiem a zatargiem”.

środa, 17 grudnia 2014

Sędzia Falkenstein zaczyna mieć dość polskich sądów

   Najpierw trzy esemesy, zaraz potem telefon do mnie. Co tak zaktywizowało w poniedziałkowy - 15.12.2014 - wieczór Tomasza G. z Poznania? Najnowszy - zatytułowany „Mam powoli dość…” - tekst sędziego Falkensteina w jego blogu „Sub iudice”. Szczerość autora faktycznie bulwersująca!

  Zdaniem Tomasza G., wyznania Falkensteina świadczą o „kompletnej zapaści wymiaru sprawiedliwości w Polsce” i są „koronnym dowodem na panujący tam bałagan, co często ma przerażające skutki dla klientów”. Mój korespondencyjny znajomy puentuje: „Jako czytelnik - zwykły obywatel po przeczytaniu jego wpisu czuję się jak jakiś szczur, którego w przypadku zawitania w sądzie najpewniej otrują, co najmniej zdepczą”.

   Aby uniknąć zarzutu manipulowania, cytuję felieton Falkensteina w całości, bez adiustacji.


MAM POWOLI DOŚĆ...

   Coraz mniej chce mi się już strzępić klawiaturę, pisząc w kółko o tym samym, i coraz rzadziej nachodzi mnie wena.  Napisałem w końcu o tym, że przeciążenie pracą odbija się negatywnie na ilości, ale gdy zacząłem myśleć nad kolejnymi wpisami okazało się, że to wszystko już przecież napisałem. Próbowałem pisać o "raporcie" w którym "eksperci" porównali gruszki z ogórkami i wyszło im, że polscy sędziowie zarabiają więcej niż niemieccy - ale zrezygnowałem, bo wszystko na ten temat już napisano. Próbowałem pisać o kolejnej odsłonie kolejnego raportu, w którym za największy problem sądów znowu uznano to, że sędziowie nie przepraszają za opóźnienie rozprawy - ale uznałem że nie ma o czym pisać. Chciałem pisać o emesowskiej szkole legislacji, w której zasadnicze zmiany ustawy ustrojowej sądów zgłaszane są jako poprawka poselska na posiedzeniu podkomisji, po czym żarliwie i z wielkim zaangażowaniem popierane przez podsekretarzy stanu w ministerstwie, które oczywiście nie jest ich autorem - ale uznałem, że pisząc to mógłbym uchybić, bo jakoś dobierały mi się niegodne słowa na określenie tych praktyk.  Próbowałem w końcu podsumować jakoś wątek przeciążenia pracą ale jakoś nie wychodziło. Ale potem zorientowałem się, że takie podsumowanie już jest - w jednym z komentarzy zamieszczonych pod ostatnim wpisem:

   Po to obywatel płaci podatki na utrzymanie sądów, żeby dostawać usługę w najwyższym standardzie. Sędzia ma być zdrów, wypoczęty, wyspany, trzeźwy, wysoko wykwalifikowany, uczciwy, kulturalny. Sąd ma być blisko, z parkingiem, przyjazny dla klienta, dostępny dla inwalidów. Procedura sądowa ma być sensowna, przejrzysta i uczciwa. I tak dalej. I psim obowiązkiem polityków jest obywatelowi ten standard zapewnić. Również to, że chory sędzia nie sądzi, bo ktoś go zastępuje, a jak się nie da, to rozprawę się odracza. O tydzień.

   Jeżeli tak nie jest, to konstytucyjne prawo obywatela do korzystania z państwowego wymiaru sprawiedliwości w mniejszym czy większym stopniu zostaje naruszone. Kiedy nasi klienci zaczną się wreszcie przeciw temu buntować?

   Ten komentarz zawiera wszystko, co chciałem przekazać w ostatnich wpisach.  Tu nie chodzi o to że mi jest źle,  że jestem niezadowolony z warunków pracy,  jak wydawali się sugerować ci, co zalecali mi zwolnienie się,  albo udowadniali, że inni mają gorzej.  Ja sobie zawsze jakoś poradzę,  chociażby poprzez dostosowanie się do nadzorczych oczekiwań by robić jak najwięcej,  nie ważne jak, byle szybko. Tyle tylko,  że to nie ja na tym najwięcej stracę,  mnie grożą co najwyżej wyrzuty sumienia, że żeby oszczędzić czas i wykonać normę potraktowałem sprawę sztampowo, podczas gdy ten przypadek był trochę inny i może trzeba było podejść do niego inaczej. Najwięcej na całej sytuacji tracą podsądni, bo to oni faktycznie są w ten sposób pozbawiani prawa do rzetelnego rozpoznania sprawy.

   Tak jest drogi ludu podsądny i wy pozostali obywatele. To przede wszystkim w waszym interesie jest to, by sędziowie nie byli przeciążeni pracą. To wam powinno zależeć na tym, by sędzia miał dość czasu by dokładnie przeanalizować wasze stanowisko i dowody a także przeczytać publikacje naukowe i orzecznictwo na istotny dla sprawy temat. Żeby nie działał prod presją statystyki, i nie musiał dokonywać wyborów, czy skończyć sprawę sztampowo i mieć szybko zakreślony numerek, czy może pójść pod prąd i poszukać rozwiązań niezgodnych z dotychczasową linią orzeczniczą, lecz może bardziej w tym przypadku właściwych, co będzie wymagało poświęcenia dodatkowo kilku, jeśli nie kilkunastu godzin na analizowanie sprawy. To wam powinno zależeć, żeby o tym czy należy już wydać wyrok nie decydowało to, czy sędzia będzie miał czas napisać kolejne uzasadnienie. Żeby konieczność odroczenia rozprawy nie oznaczała, że kolejny termin będzie za 3-5 miesięcy, bo sędzia prowadzi jednocześnie 400-500 spraw. Żeby na rozprawę sędzia wyszedł wypoczęty, a nie po 4 godzinach snu, dwóch kawach i red bullu bo akurat kończył nikomu nie potrzebne uzasadnienie. Dopiero wtedy bowiem będziecie mieć szansę na naprawdę prawidłowe i rzetelne rozpoznanie waszej sprawy, a nie tylko na pokrycie wpływu, na który się ona składa. 

   Tak, wiem, wygląda to jak przyznanie się, że sprawy prowadzone są nierzetelnie. I dobrze, bo uważam, że należy skończyć z utrzymywaną fikcją, że wszystko w tej dziedzinie jest w porządku. Należy głośno powiedzieć, że w chwili obecnej i przy takim obciążeniu fizycznie niemożliwe jest prawidłowe zbadanie wszystkich spraw. Dzisiaj sądzenie to jak chirurgia w szpitalu polowym podczas ofensywy. Tu nie ma czasu na koronkową robotę, czy  stanie całą noc nad jednym pacjentem, żeby uratować mu nogę. Tu robi się to, co pozwoli jak najszybciej pozbyć się pacjenta i zwolnić stół dla następnego, żeby w czasie zmiany zoperować jak najwięcej, bo ludzie czekają na pomoc. Robimy co możemy mając takie siły i środki jakie nam udostępniono. Czasami popełniamy błędy, bo po wielu godzinach operowania może nam omsknąć się skalpel albo pomylić lewa noga z prawą. Czasami pacjent może nie mieć szczęścia i z racji podobnych objawów zostanie potraktowany tak jak poprzednich 20 pacjentów, chociaż akurat cierpiał na coś innego. Czasami też pacjentów z cięższymi przypadkami odstawiamy na bok, by nie blokowali kolejki tym, którym można pomóc szybciej, bo przez czas potrzebny na zoperowanie jednego możemy pomóc kilku innym. Bo karetki ciągle przyjeżdżają, a dowódcy żądają od nas, żeby operować, dopóki wszystkim nie pomożemy.

   Dzisiejsze realia sądzenia próbowałem przedstawić na różne sposoby. Pisałem już kiedyś o szpitalu polowym, porównywałem je do szpitala powiatowego i do warsztatu samochodowego. Wszystkie te porównania miały w założeniu uzasadniać jedną i tą samą tezę - że nie można w nieskończoność zwiększać ilości spraw, załatwienia których oczekuje się od sędziego, bo to odbije się na jakości. Jeżeli nie zwiększamy wydatków (bo "inwestycje w wymiar sprawiedliwości" idą głównie na rzeczy zbędne) to zwiększenie ilości musi skutkować obniżeniem jakości, bo nie da się jednocześnie robić dużo, szybko i dobrze. Jeśli zaś obciążenie zwiększać będziemy nadal, to w końcu dojdziemy do miejsca, w którym nawet sądząc "po łebkach" nie da się załatwić wszystkiego co wpływa. Twierdzenie w takiej sytuacji, że zaległości są wynikiem opieszałości sędziów to zupełnie jak twierdzenie, że jak ktoś dostał dwie duże pizze i nie zjadł wszystkiego to jest niejadek. I nie pomoże na to zwiększanie nadzoru, bo ilość pracy możliwej do wykonania przez konia nie wzrośnie powyżej pewnego poziomu niezależnie od tego jak mocno tłucze się go batem, a jedynym efektem  dalszego "przykręcania śruby" będzie to, że koń zdechnie. Albo ucieknie.
 
   Ja już nie mam nadziei na to, że kiedykolwiek się to zmieni. I coraz mniej gryzie mnie sumienie, gdy wydaję wyrok wiedząc, że tak naprawdę nie poświęciłem tej sprawie tyle czasu, ile powinienem. Przykro mi, ale po tych wszystkich latach poganiania mnie, i ciągłego czytania wypocin różnych pozarządowych pseudoekspertów od sądownictwa, raportujących jak to ja jestem opieszały, niedouczony, niezorganizowany leń, mam coraz mniejszą motywację do tego, żeby weekend spędzać nad aktami, albo nad komentarzem do ustawy o własności lokali. Skoro mojego wysiłku i poświęcenia nikt nie docenia, włącznie z tymi, dla których się tak poświęcam, to ewidentnie nie warto się starać. A że na tym najbardziej stracą ludzie, którzy zamiast dostać rzetelne rozpoznanie ich sprawy dostaną szybkie pokrycie wpływu - to już nikogo nie obchodzi, z "ekspertami" włącznie. W końcu przy sądzeniu najważniejsze jest to, żeby rozprawy rozpoczynały się punktualnie, co nie?

 

   Po lekturze publicznej, świeckiej spowiedzi Falkensteina, naszła mnie refleksja, że na co dzień staranniejsi od sędziów są - wiem, o kim piszę - dziennikarze. Mimo że pracują oni w nieporównywalnie szybszym tempie i też muszą się zajmować wieloma tematami naraz. Poza tym w przeciwieństwie do orzeczeń sędziowskich przed ogłoszeniem, publikacje dziennikarskie przed drukiem podlegają jakieś tam wewnętrznej weryfikacji. Co sprawia, że mimo wszystko w naszych tekstach jest mniej rażących błędów i pomyłek.
 
   Uczciwie dodam, że Tomasz G. za współwinne zapaści tzw. wymiaru sprawiedliwości uważa wiodące media, zwłaszcza te „zaprzyjaźnione” - copyright Andrzej Wajda - z aktualną władzą, zazwyczaj przemilczające - vide korupcja w Sądzie Najwyższym - afery z sędziami w rolach głównych. Nie mogę nie przyznać mojemu Czytelnikowi racji. 

wtorek, 16 grudnia 2014

O, kura!

   Rolnik z Międzylesia w powiecie wągrowieckim, przedstawiony przez „Głos Wielkopolski” jako „pan Eugeniusz”, trafił do kroniki policyjnej z winy swojej… kury. Wybiegła ona poza ogrodzoną posesję, na przydomową drogę. Pech chciał, że w tym samym momencie nadjechał samochód. Zderzając się z nim, kwoka zginęła na miejscu.

   Przed nagłą śmiercią kura zdążyła uszkodzić auto, na które wpadła. Wezwani policjanci stwierdzili, że przyczyną wypadku było niedopilnowanie zwierzęcia przez jego właściciela. Ukarali pana Eugeniusza mandatem. Prawdopodobnie będzie on musiał wykosztować się też na naprawę pokiereszowanego pojazdu.

   „Głos Wielkopolski” (dziękuję przy okazji mojemu Czytelnikowi - Tomaszowi G. za zwrócenie uwagi na ten tekst) napisał ponadto, że kilka tygodni wcześniej ogólnopolskie media doniosły o ukatrupieniu kurczaka, który „wtargnął na drogę pod nadjeżdżający radiowóz”. Jadący nim funkcjonariusze policji ustalili, że winę za incydent ponosi 80-letnia właścicielka drobiu.

   W robieniu sobie żartów z kurzych jatek wyręczył mnie internauta, który napisał w jednym z komentarzy: „Jeżeli rzeczony kurczak przechodziłby na pasach, to funkcjonariusze beknęliby za nieumyślne spowodowanie wypadku ze skutkiem śmiertelnym. A tak to ani kury, ani rosołu”.

poniedziałek, 15 grudnia 2014

Pokrzywdzony? Raczej poszkodowany!

   Mierziło mnie, gdy w sprawie moich roszczeń finansowych wobec Zakładu Ubezpieczeń Społecznych byłem nazywany przez prokuratorów i sędziów „pokrzywdzonym”. Czułem się wtedy jak niepotrafiąca powalczyć o swoje ofiara losu.

   Zarazem uznanie mnie za pokrzywdzonego nie przeszkadzało tymże prokuratorom i sędziom grać cudzą rolę: bronić bezprawnie postępujących urzędników ZUS przed odpowiedzialnością karną i materialną niczym najęty adwokat. Taka ich pokrętna logika...

   Uważam siebie przede wszystkim za poszkodowanego, za okradzionego przez ZUS i sąd z należnych mi pieniędzy. Dostałem wszak tylko symboliczne zadośćuczynienie (nierekompensujące nawet poniesionych kosztów procesów) i ani grosza odszkodowania (mimo udokumentowania strat z dokładnością do jednego grosza).

   Nie wyrządzono mi krzywdy w podstawowym tego pojęcia rozumieniu. Wyrządzono mi precyzyjnie wyliczalną szkodę.

niedziela, 14 grudnia 2014

Sędziowska degrengolada

   Rzadko czytam w prasie teksty, pod którymi mógłbym się podpisać obiema rękami bez skracania lub dodawania czegokolwiek. Jednym z takich wyjątków jest felieton pt. „Sędziowie, zadbajcie o siebie”, autorstwa redaktora naczelnego „Super Expressu” - Sławomira Jastrzębowskiego (wydrukowany w tym tabloidzie w numerze z 13-14.12.2014):

   „Sędziowie w Polsce, dla dobra Polski i dla dobra samych sędziów, powinni cieszyć się wielkim szacunkiem. Nie cieszą się. Sędziowie powinni być postrzegani jako autentyczni, niezależni, odważni i samodzielni przedstawiciele władzy, strażnicy sprawiedliwości. Nie są tak postrzegani. Naprawa wizerunku sędziów to proces długi i niełatwy. Niełatwy, ponieważ przeciw niemu występuje z dużą mocą kastowa siła środowiska, którą nazwałbym immunitetem na "nam wolno prawie wszystko".

   Wystarczy przypomnieć tu słynną sprawę sędziego Ryszarda Milewskiego, który był prezesem Sądu Okręgowego w Gdańsku i który totalnie zbłaźnił się w czasie prowokacji dziennikarskiej. Dziennikarz udawał człowieka z Kancelarii Premiera Tuska, a sędzia płaszczył się, umizgiwał, obiecywał rzeczy, których nie wolno mu było robić. Ten sędzia powinien wylecieć z zawodu raz na zawsze. Tak się nie stało. Stracił stanowisko prezesa i przeniesiono go do innego miasta. Ale sądzi tam. Czy zmienił mu się charakter? Czy już nie będzie płaszczył się przed władzą i umizgiwał do niej? Niech każdy odpowie sobie na to pytanie samodzielnie.

   Od kilku lat w powietrzu wisi sprawa rzekomej korupcji i nieprawidłowości w Sądzie Najwyższym. Dziennikarze Telewizji Republika opublikowali nagranie rozmowy dwóch sędziów z Sądu Najwyższego i Naczelnego Sądu Administracyjnego. "Super Express" przedrukowuje dziś obszerne jej fragmenty. Lektura równie żenująca, co porażająca. Panowie sędziowie frywolnie opowiadają sobie o seksie, ale to można zrozumieć w prywatnej rozmowie. Zrozumieć nie można innych fragmentów, kiedy ci sami sędziowie w zasadzie ustawiają przyjęcie skargi kasacyjnej do Sądu Najwyższego, a jeden z nich wstawia się za przychylnym spojrzeniem na skargę. I co? I nic. Środowisko sędziowskie zdaje się milczeć. Duża część mediów z nieznanych mi powodów nie chce się zajmować tą sprawą, fundamentalną dla naszej demokracji. Może wierząc, że przyschnie, że się o niej zapomni, a może właśnie stosując ów fatalny mechanizm przenikający ze środowiska sędziowskiego, mechanizm źle pojmowanej solidarności zawodowej.

   Tymczasem w interesie sędziów, w prawdziwym, długofalowym interesie leży czyszczenie środowiska z nieodpowiednich ludzi. Sędziowie, zadbajcie o siebie”.

sobota, 13 grudnia 2014

Co tam jakieś meritum sprawy...

   Jak ukatrupić protest wyborczy bez rozpatrywania jego meritum? Dla polskiego „wymiaru sprawiedliwości” nic prostszego!

   Np. po ostatnich wyborach samorządowych Sąd Okręgowy w Warszawie wezwał autora jednego z protestów - Macieja B. do „uzupełnienia braków formalnych wniosku”. Zażądał m.in. „złożenia 3.586 odpisów wniosku dla przewodniczących 3.585 komisji wyborczych w województwie mazowieckim oraz 1 odpisu wniosku do komisarza wyborczego w terminie 7 dni pod rygorem zwrotu wniosku”.

   Co ja na to? To i tak wymóg realniejszy do spełnienia od tego, jaki w wezwaniu do uzupełnienia braków formalnych sformułowała onegdaj ówczesna asesor Sądu Rejonowego dla Wrocławia-Śródmieścia - Anna Sobczak (obecnie: sędzia Sądu Rejonowego dla Warszawy-Pragi Północ - Anna Sobczak-Kolek). Zażądała mianowicie, abym w ciągu 7 dni, pod rygorem zwrotu mojego pozwu o zadośćuczynienie i odszkodowanie za bezprawne decyzje Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, przesłał jej adresy zamieszkania 10 urzędników z Wrocławia i Warszawy (sprecyzowałem tylko adresy ich miejsc pracy).

   Przyznacie, że w tydzień łatwiej jednak - tracąc co prawda czas i pieniądze na kserowanie - skompletować 3.586 odpisów wniosku aniżeli  zdobyć prywatne adresy funkcjonariuszy publicznych bez naruszania ustawy o ochronie danych osobowych. Wybrnąłem z absurdalnego żądania, wycofując z pozwu nazwiska, a pozostawiając tylko ZUS jako instytucjonalnego sprawcę moich szkód moralnych, zdrowotnych i finansowych.

piątek, 12 grudnia 2014

Afery korupcyjnej w Sądzie Najwyższym ciąg dalszy

   Już po fakcie dowiedziałem się od jednego z moich stałych Czytelników – Tomasza G., że 10.12.2014 wieczorem w Telewizji Republika, w programie „Zadanie specjalne”, ujawniono bulwersujące nagranie, m.in. z takim tekstem: „No więc słuchaj, Boguś! Ta kasacja jest źle napisana. Masz coś do pisania? To ci powiem, co tu jest kompletną kichą”. To fragment rozmowy między sędzią Sądu Najwyższego – Henrykiem Pietrzkowskim a sędzią Naczelnego Sądu Administracyjnego w stanie spoczynku – Bogusławem Moraczewskim.

   Proszę sobie wyobrazić, że Pietrzkowski w pisemnym oświadczeniu, skierowanym do I prezesa SN, zaprzeczył, jakoby kiedykolwiek uzgadniał z Moraczewskim treść kasacji. Wygląda na to, że dopuścił się kłamstwa wobec swojego przełożonego!

   Aby przybliżyć i zarazem przypomnieć temat, zacytuję w całości mój blogowy wpis z października 2012. Dodam jeszcze, że do dziś (mamy 11.12.2014) nikogo z sędziów – „bohaterów” afery nie ukarano, ani nawet nie oskarżono.

KULISY KORUPCJI W SĄDZIE NAJWYŻSZYM

   Troje dziennikarzy „Gazety Polskiej” – Dorota Kania, Samuel Pereira i Dawid Wildstein – ujawniło w wydaniu tego tygodnika z 10.10.2012 szczegóły umorzonej przez Prokuraturę Apelacyjną w Krakowie „afery korupcyjnej w wymiarze sprawiedliwości”.

   Jednym z jej negatywnych bohaterów jest sędzia Izby Cywilnej Sądu Najwyższego – Jan Górowski, dobry znajomy prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta. Razem pracowali w Sądzie Apelacyjnym w Krakowie.

   To właśnie na skutek działań Seremeta śledztwo przeciwko Górowskiemu i kilku innym prawnikom zostało umorzone. Stało się tak ku zaskoczeniu Centralnego Biura Antykorupcyjnego, które przez kilka lat zbierało dowody w sprawie (udokumentowane m.in. na blisko 200 płytach CD i DVD).

   Główną rolę w upublicznieniu korupcji, sięgającej najwyższych szczebli polskiego sądownictwa, odegrał biznesmen, milioner z podwójnym (polskim i niemieckim) obywatelstwem – Józef Matkowski. Jest on ponoć przyrodnim bratem Ryszarda Sobiesiaka, znanego z głośnej afery hazardowej.

   Obaj prowadzili wspólne interesy. W 2005 pokłócili się o zyski ze sprzedaży gruntów pod inwestycje na Bielanach Wrocławskich.

   Oprócz braci, w spółce handlującej ziemią zasiadał Józef Kwiatkowski. Matkowski miał dać swoje pieniądze na kupno gruntów na rzecz spółki, które później zostały sprzedane z ogromną przebitką. Po transakcji Sobiesiak i Kwiatkowski domagali się udziału w dochodzie. Ponieważ Matkowski odmówił, zaczęto się procesować.

   W 2008 najpierw Sąd Okręgowy we Wrocławiu, a następnie tutejszy Sąd Apelacyjny nakazał Matkowskiemu zapłacić Kwiatkowskiemu (wniósł pozew sam, bez Sobiesiaka) kwotę ponad 17 mln zł. Zobowiązany nie chciał się z takim orzeczeniem pogodzić.

   Nakaz zapłaty został wystawiony Matkowskiemu w ciągu kilkunastu dni. Szybkość egzekucji wzbudziła jego podejrzenia co do bezstronności sądu.

   Wtedy do akcji wkroczył adwokat B. (dziennikarze „GP” ukrywają go pod inicjałem nazwiska). Wcześniej był on mecenasem reprezentującym i Kwiatkowskiego, i Sobiesiaka.

   B. zaproponował Matkowskiemu złożenie skargi kasacyjnej do Sądu Najwyższego, obiecując jednocześnie jej pozytywne rozpatrzenie, czyli uchylenie niekorzystnego dla niego wyroku SA, dzięki wpływom swojego przyjaciela – radcy prawnego Ryszarda Kucińskiego (zmarł w maju 2011). W przeszłości był on rzecznikiem prasowym Prokuratury Wojewódzkiej w Warszawie, adwokatem w kancelarii związanego z lewicą mecenasa Krzysztofa Czeszejko-Sochackiego i pełnomocnikiem Andrzeja Leppera.

   Matkowski o propozycji B. poinformował Centralne Biuro Antykorupcyjne. Wszczęło ono – za zgodą ówczesnego prokuratora generalnego Andrzeja Czumy – operację pod kryptonimem „Alfa”. Wszystkie rozmowy Matkowskiego z prawnikami on sam nagrywał. Była zgoda sądu na założenie podsłuchów przez CBA.

   Już podczas pierwszego spotkania Kuciński poinformował Matkowskiego, że ma znajomego sędziego, który załatwia mu różne sprawy w Sądzie Najwyższym. Mówił o Bogusławie Moraczewskim z Naczelnego Sądu Administracyjnego, mającym w swej cefałce m.in. skazanie w Piotrkowie Trybunalskim na kary więzienia działaczy bełchatowskiej „Solidarności” w stanie wojennym, zasiadanie w latach 1994-1998 w Krajowej Radzie Sądownictwa (gdzie pełnił też funkcję rzecznika prasowego) i niedoszłe członkostwo w Trybunale Konstytucyjnym z rekomendacji SLD (zrezygnował z kandydowania tuż przed głosowaniem w Sejmie, gdy dziennik „Życie Warszawy” opisał jego ponurą przeszłość orzeczniczą).

   Kuciński poinstruował Matkowskiego, że najważniejsze jest pozytywne załatwienie tzw. przedsądu. Chodzi o etap w SN, poprzedzający rozpoznanie kasacji. Skarga jest badana wstępnie na posiedzeniu niejawnym przez jednego sędziego, który decyduje o przyjęciu bądź odrzuceniu kasacji. Decyzja ta nie podlega zaskarżeniu.

   Początkowo Kuciński zażądał od Matkowskiego 200 tys. zł zaliczki gotówką – dodając, że nie jest pewny, ile będzie musiał zapłacić finalnie, jako „procent od wygranej”. Zapewnił, że korzystne orzeczenie załatwi na polowaniu, ponieważ znajomy sędzia jest zapalonym myśliwym.

   Pierwszą kontrolowaną łapówkę Kuciński przyjął od Matkowskiego w styczniu 2009, co zostało nagrane. Wcześniej funkcjonariusze CBA skserowali banknoty przeznaczone do wręczenia i spisali ich numery.

   W kwietniu 2009 mecenas B, jego wspólniczka Agnieszka G. i Kuciński podczas spotkania z Matkowskim powiedzieli mu, że załatwienie sprawy po jego myśli będzie kosztowało 2 mln zł, które mają być przekazane po korzystnym dla niego wyroku. Pieniądze – dodali – zostaną podzielone między wszystkich biorących udział w sprawie prawników, w tym oczywiście sędziów.

   Wkrótce Matkowski poznał Moraczewskiego osobiście i za jego pośrednictwem nawiązał kontakt z Henrykiem Pietrzkowskim, przewodniczącym wydziału (m.in. do spraw kasacji) Izby Cywilnej Sądu Najwyższego. Wyjaśnił on precyzyjnie, jak należy napisać skargę, by została zaakceptowana i skierowana na główne posiedzenie SN.

   Z kolei Pietrzkowski nawiązał kontakt z Górowskim, który miał zadecydować o dalszych losach kasacji. I on właśnie – jednoosobowo na posiedzeniu niejawnym – pozytywnie ocenił skargę i skierował ją na rozprawę główną.

   We wrześniu 2009 Pietrzkowski poinformował Moraczewskiego, a ten Kucińskiego, że został już wyznaczony skład sędziowski. Skargę kasacyjną mają rozpatrywać: Lech Walentynowicz, Krzysztof Strzelczyk i Katarzyna Tyczka-Rote.

   1.10.2009 wybuchła afera hazardowa. Osoby zaangażowane na rzecz Matkowskiego – jak piszą Kania, Pereira i Wildstein – „ogarnęło przerażenie”.

   W trybie pilnym zwołano spotkanie mecenasa B., Kucińskiego i wrocławskiego biznesmena. Prawnicy zażądali od swego klienta 2 mln zł, grożąc, że jeśli niezwłocznie nie zapłaci za „załatwienie sprawy”, skarga zostanie odrzucona. Tym razem Matkowski pieniędzy nie dał. A 14.10.2009 Sąd Najwyższy wniesioną przez niego kasację oddalił.

   Wówczas Matkowski zawiadomił o korupcji w tzw. wymiarze sprawiedliwości prokuraturę. Sprawa trafiła do Krakowa, gdzie śledztwo prowadził Mariusz Krasoń.

   Po kilku miesiącach nadzorujący postępowanie tamtejszy zastępca prokuratora apelacyjnego Marek Wełna zadecydował o zatrzymaniu mecenasa B. i Kucińskiego. Czynności mieli przeprowadzić funkcjonariusze CBA.

   Niespodziewanie Seremet, dopiero co powołany na prokuratora generalnego, odwołał Wełnę. Ta decyzja praktycznie wstrzymała śledztwo w sprawie z doniesienia Matkowskiego.

   Ciekawostka warta odnotowania. Podczas jednej z bezpośrednich rozmów Moraczewski zasugerował Matkowskiemu wspólną wycieczkę na polowanie do Rosji, na koszt biznesmena. Przed wyjazdem na nią doszło do kontrolowanego wręczenia temu sędziemu łapówki w postaci ubrania myśliwskiego i akcesoriów łowieckich. Po powrocie z polowania Moraczewski zażądał od Matkowskiego 5 tys. zł na sfinansowanie preparatora trofeów, które przywiózł z Rosji. Również wręczenie tej łapówki zostało nagrane.

   Mimo powyższych faktów, przed kilkunastoma dniami śledztwo w sprawie korupcji w Sądzie Najwyższym uległo umorzeniu. Oficjalny powód tej bulwersującej opinię publiczną decyzji: brak podstawy prawnej do nagrywania przez Matkowskiego jego spotkań z prawnikami…

   Tymczasem – jak pisze dziś (11.10.2012) dziennikarz „Gazety Wrocławskiej” Marcin Rybak – „Matkowski, który jako tajny współpracownik CBA zbierał dowody na korupcję na szczytach wymiaru sprawiedliwości, jest poszukiwany przez policję. Ma odsiedzieć 30 dni aresztu za to, że nie zgłosił się do sądu, by ujawnić, jaki ma majątek”.

   Z tejże publikacji wynika, że Matkowski wciąż nie zapłacił Kwiatkowskiemu zasądzonych 17 mln zł.

   Rybak przypomina też, że przy okazji operacji „Alfa” wyszły na jaw dwie inne sprawy: wspomniana już afera hazardowa i podejrzenie korupcji w Prokuraturze Rejonowej Wrocław-Krzyki Zachód.

czwartek, 11 grudnia 2014

Warto walczyć

   Rekonstruując swój ocenzurowany „Blog weredyka”, trafiłem w części „Echa mojego bloga” m.in. na taką notkę z 9.02.2009:

   „Wpis od blogerki Faxe:

   „Dziękuję za dobre słowo o mojej „Trzeciej władzy”. Bardzo się cieszę, że trafiłam na Pana blog.

   Moja walka to już też bardziej pieniacko-społeczna, bo nasze sprawy tak daleko zaszły, że pewnie są nie do odkręcenia. Ale jako niepoprawni optymiści, dalej walczymy.

   Grażyna Romanowa”

   Gwoli wyjaśnienia: Faxe w swoim blogu „Domniemanie niewinności” walczy w imieniu swojej rodziny z organami ścigania i wymiaru sprawiedliwości o wolność dla brata, niesłusznie – jej zdaniem – oskarżonego o zabójstwo i skazanego na dożywocie. Napisała m.in. bardzo ciekawy post pt. „Trzecia władza po polsku”, w którym dowodzi, że sędziowie w naszym państwie są usytuowani ponad prawem, obowiązującym jakoby wszystkich obywateli”.

   Tyle w notce sprzed przeszło 5 lat. W międzyczasie przeszedłem z Grażynką na „ty”, tworzyliśmy nieistniejący już (nie z naszej winy) Trybunał Obywatelski, spotkaliśmy się dwukrotnie we Wrocławiu (gdy przylatywała z Kanady, gdzie mieszka), pośredniczyłem w przekazywaniu paczek od niej dla brata (kiedy przebywał on w więzieniu w Wołowie). Aż w końcu stał się cud: znalazł się prawdziwy morderca Tomasza S., za którego rzekome zabicie Jacek Wach dostał dożywocie. Walka Faxe o uwolnienie brata wciąż jeszcze trwa, ale happy end jest – wierzę w to – bliski (pisane 10.12.2014).

środa, 10 grudnia 2014

Między przetargiem a zatargiem

   Tydzień po pierwszej, w „Trybunie” z 8-9.12.2014 pojawiła się druga część publikacji magistra prawa Arkadiusza Biernaczyka o wrocławskim "wymiarze sprawiedliwości". Najpierw zacytuję, co wydrukowano w tekście zatytułowanym „Układ czyli najdłuższy przetarg nowoczesnej Europy”:

   „W XIV wieku literatura włoska dzieliła się na dwie kategorie: tragedię, do której zaliczano najwyższych lotów literaturę oraz komedię, reprezentującą teksty pomniejsze, czyli całą resztę. Niniejszy tekst opisuje sprawę, której każdy uczestnik do jej nazwania użyłby określenia tragedia (w dzisiejszym tego słowa znaczeniu). Dla osób postronnych, najlepszym określeniem jest komedia. Sprawa wydarzyła się jednak naprawdę i trwa. Pulpitum* jest Sąd Rejonowy dla Wrocławia-Krzyków. Aktorami - lichwiarz, sędziowie i komornik działający przy tymże sądzie.

   Pierwsza wzmianka o sprawie nosi datę 12 lipca 2004 r. W tym dniu na biurko komornika Pana Bartosza trafił wniosek o wszczęcie egzekucji komorniczej. Na rozpoczęcie procedury egzekucji z nieruchomości potrzebował blisko 3 lat.  O sprawie poinformował swojego znajomego, Roberta. W celu umożliwienia nabycia nieruchomości w atrakcyjnej cenie, wbrew przepisom, powołał do wykonania operatu szacunkowego, biegłego spoza listy ogłoszonej przez Prezesa Sądu Okręgowego we Wrocławiu. Biegła oszacowała wartość nieruchomości (Krzyki-Borek) na niecałe 500 tys. zł. W związku z tym opisem i szacowaniem skargi złożyli uczestnicy postępowania. Sąd (przyznając rację skarżącym), postanowił oddalić skargi przy jednoczesnym wezwaniu komornika do dokonania dodatkowego szacowania nieruchomości. Druga wycena tego samego biegłego to blisko 900 tys. zł. Podwojenie wartości nastąpiło w ciągu 8 miesięcy. Po 19 miesiącach od pierwszego szacowania komornik ogłosił licytację, którą za cenę wywołania wygrał znany nam już Pan Robert. Pojawił się jednak problem. Pan Robert przegrał w sądzie sprawę cywilną za niezgodne z prawem skonsumowanie umowy przewłaszczenia i w jednej chwili z wilka zmienił się w owcę. Nie może przejąć dopiero co kupionej nieruchomości. Potrzebuje pomocy. W sukurs przychodzą mu znajomi prawnicy. Najtańsza na świecie kancelaria notarialna, dokonała za kwotę 1,22 zł, przepisania całego majątku Pana Roberta, na będącą na jego utrzymaniu żonę, która jest jednocześnie (gdy jest taka potrzeba) dyrektorem ds. handlowych w jego firmie. Do sprawy włącza się również sędzia SR Pani Iwona. To za jej działaniem, przybicie następuje „niezwłocznie” po licytacji tj. po 8 miesiącach. Skuteczne wezwanie do uiszczenia reszty ceny nabycia Pan Robert otrzymuje 4 miesiące po ogłoszeniu postanowienia o przybiciu.

*(łac.) – scena”

   Publikacja ta została skrócona przez redaktorów „Trybuny” z przyczyn technicznych (gazeta nie z gumy). Ja znam ciąg dalszy, który za zgodą autora też zacytuję:

   „Pomimo braku zgody sądu na oznaczenie dłuższego terminu uiszczenia ceny nabycia, wpłata niepełnej kwoty dokonana jest pół roku od przybicia i to nie przez Pana Roberta tylko jego żonę. Z formalnego punktu widzenia wpłaty (przelewu) ceny nabycia winien jest dokonać licytant (jeden z dwóch warunków licytacyjnych - termin i osoba), jednak dla Sądu Rejonowego Wrocław-Krzyki nie miało to żadnego znaczenia i ostatecznie wpłata została zaksięgowana na koncie depozytowym Pana Roberta. Równocześnie wnioskował o zaliczenie części ceny nabycia jako wierzytelność dłużnika. Procedura ostatecznego uznania tego wniosku trwała 992 dni. Po 1349 dniach od licytacji nastąpiło przysądzenie nieruchomości Panu Robertowi. Obecnie, tj. po 2020 dniach sprawa dla wierzycieli dalej nie jest załatwiona. W dalszym ciągu Pan Robert wraz z Sądem Rejonowym Wrocław-Krzyki „naciągają” prawo, aby z podziału sumy przeznaczonej dla wierzycieli jak najwięcej przypadło jemu i jego żonie. W zależności od potrzeby Pana Roberta, komornik Pan Bartosz wykonywał symulacje i plany podziału. Kiedy była potrzeba zaliczenia wierzytelności w cenie nabycia, w planie miał więcej, gdy realna była groźba egzekucji Pan Bartosz pozostawiał mu mniej. Działania komornika nie były jednak skierowane przeciwko rodzinie Pana Roberta. Gdy zabierał Robertowi, dodawał jego żonie. W trakcie postępowania występowali również sędziowie Sądu Okręgowego. Ich działania w 2 instancji doprowadziły do przewlekłości o 2 lata i 8 miesięcy lecz w ich ocenie przewlekłość w rozumieniu przepisów ustawy o skardze  na naruszenie prawa strony do rozpoznania sprawy w postępowaniu sądowym bez nieuzasadnionej zwłoki, nie nastąpiła. Gwoli przypomnienia Panie i Panowie Sędziowie, swoimi działaniami naruszyliście przepisy: art. 988,  697, 1035, 730 § 1, 1025 § 1 pkt. 5, 48 § 1 oraz 808 kodeksu postępowania cywilnego. Wszystko w zgodzie z własnym sumieniem, bezinteresownie w imię dobrze spełnionego obowiązku.

   Ilekroć mam do czynienia z podobnymi sprawami, przypominają mi się czasy studenckie, gdy na aplikacje dostawało się niewielu chętnych, a hierarchia była następująca: najlepsi przydzielani byli na adwokacką, trochę mniej przebojowi na notarialną. W dalszej kolejności prokuratorskie i dziwnym trafem ci najgorsi zostawali przyszłymi sędziami. Działo się to co prawda ponad 30 lat temu, a wydaje mi się jakby to było wczoraj.

   Ps. zbieżność imion i sytuacji nie jest przypadkowa”.

   Uważni Czytelnicy mojego bloga skojarzyli zapewne, że podobną puentę miał mój tekst „Między ustawami a ustawkami” sprzed tygodnia. Przypomnę tamten fragment:

   „W jednej z rozmów z Biernaczykiem usłyszałem od niego, że kiedy studiował prawo na Uniwersytecie Wrocławskim, jego koledzy marzyli głównie o karierze adwokata, ewentualnie notariusza. Ci mniej ambitni bardziej niż sędziami chcieli być prokuratorami.

   W pierwszym momencie zareagowałem na te słowa Biernaczyka nieukrywanym zdziwieniem. Jednak po zastanowieniu musiałem przyznać, że studenci prawa z jego roku rozumowali całkiem sensownie. Wszak posada sędziego to może nie najwyższa wśród zawodów prawniczych, ale z pewnością gwarantowana co miesiąc kasa. To duże możliwości dorabiania do płacy dzięki korupcjogennemu prawu do „swobodnej (a de facto - dowolnej) oceny dowodów”. To dożywotnia nieodpowiedzialność za orzecznicze przekręty i błędy, które gdzie indziej (aby nie szukać daleko, np. w dziennikarstwie) skutkowałyby zwolnieniami dyscyplinarnymi”.

   Zapewniam, że w sprawie puenty w ogóle się nie umawialiśmy. Ja wcześniej swoje opublikowałem w blogu, Biernaczyk wcześniej swoje napisał dla „Trybuny”, a wyszło, że z kolejnością było na odwrót.

   Dodam jeszcze, że oczywiście znam nazwiska osób występujących w tekście „Układ czyli najdłuższy przetarg współczesnej Europy” jedynie po imieniu. Wiem, kto zacz „Pan Bartosz”, „Pan Robert” i „Pani Iwona”. Będę jednak mniej dyskretny od Biernaczyka i ujawnię, że kobieta ma na nazwisko Popiołek-Sikora. Sędziowie to przecież funkcjonariusze publiczni i jako tacy, utrzymywani z podatków obywateli, nie mogą być w swej pracy anonimowi.