niedziela, 23 sierpnia 2015

Czy adwokat się obroni?

   Centralne Biuro Antykorupcyjne zatrzymało dziś (23.08.2015) dwie kobiety i trzech mężczyzn, wśród nich adwokata Marcina Dubienieckiego. Śledczy podejrzewają ich o wyłudzenie ponad 13 mln zł z Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych.

   Na wieść o tym przypomniałem sobie, że w marcu 2011 w swoim „Blogu weredyka” opublikowałem kilka tekstów o Dubienieckim. Cytuję je poniżej bez poprawek i bez komentarza.

IKONA PALESTRY

   Kto jak kto, ale prawnicy z pewnością etycznymi wzorcami do naśladowania nie są. Jednak nawet oni sami wyglądają na skonsternowanych wyskokami mecenasa Marcina Dubienieckiego, pochodzącego z rodziny komunistycznych aparatczyków (dziadek Henryk był przewodniczącym komisji rewizyjnej Komitetu Centralnego PZPR, ojciec Marek esbekiem) drugiego męża córki Marii i Lecha Kaczyńskich – Marty.

   Wydawało się, że ten nieprzeciętny bufon i tupeciarz przekroczył już wszelkie granice przyzwoitości, gdy pytany kilka dni wcześniej przez tygodnik „Polityka” o fakt utworzenia kancelarii adwokackiej wspólnie ze specjalizującym się w obrocie nieruchomościami radcą prawnym Jackiem M. – aferzystą, któremu udowodniono przestępstwo korupcyjne (wykorzystując kontakty służbowe, za łapówkę tanio kupił i drogo sprzedał działkę pod budowę nowej siedziby ambasady Egiptu w Warszawie) – odpowiedział, że to jego prywatny biznes, z kim robi interesy i może je kręcić nawet ze „Słowikiem” (ksywa znanego gangstera).

   Teraz media doniosły, jak Dubieniecki potraktował redaktora „Dziennika Bałtyckiego”, telefonującego do niego z prośbą o komentarz w sprawie jednej ze spółek, w której on ma udziały. Dziennikarz usłyszał tylko tyle, że gdyby rozmawiał z nim na ten temat bezpośrednio, to „dostałby w dziób”, a poza tym – dodał – „niech się pan ode mnie odpierdoli”.

   Jakem pismak od kilkudziesięciu lat, w życiu nie spotkałem się z tak skandaliczną reakcją jakiejkolwiek osoby publicznej, nie tylko przed opublikowaniem o niej czegokolwiek, również już po wydrukowaniu krytycznego czy satyrycznego tekstu. Oj, rozbrykał się nam kochaś prezydentówny!

POCZĄTEK KOŃCA ADWOKATA DUBIENIECKIEGO?

   Mąż swojej żony, mecenas Marcin Dubieniecki, dotychczas nazbyt pewny siebie młody (31 lat) prawnik ze zwodniczym poczuciem nietykalności, najwyraźniej nie docenił siły rażenia mediów w państwie z pewnością ułomnym, ale wyróżniającym się – mimo niechlubnych wyjątków z orzecznictwa sądowego – znaczną wolnością słowa. Są w tym kraju odważni dziennikarze, którzy nie boją się z niej korzystać i piszą, co wiedzą, zarazem wiedząc, co piszą (czytaj: postępują w interesie społecznym i jednocześnie odpowiedzialnie).

   Przyparty do muru przez redaktorów Piotra Głuchowskiego i Marcina Kowalskiego z „Gazety Wyborczej”, Dubieniecki przyznał, że jest właścicielem 100 proc. udziałów w zarejestrowanej na siebie spółce MD Invest Group, która faktycznie należy do gangstera Tomasza M. – pseudonim „Matucha”, posiadacza sieci salonów sprzedaży luksusowych samochodów, prawomocnie skazanego za kierowanie międzynarodową grupą przestępczą (m.in. przemycała ona z Rosji lewy alkohol i podrabiane papierosy). „Działałem na zlecenie klienta” – tłumaczy infantylnie osaczony mąż prezydentówny Marty Kaczyńskiej.

   Czym zajmuje się MD (zwracają uwagę inicjały imienia i nazwiska Dubienieckiego w nazwie spółki) Inwest Group? Jak wynika z akt gdańskiego sądu gospodarczego: „sprzedażą hurtową, detaliczną i komisową pojazdów mechanicznych nowych i używanych”.

   To niejedyny fakt biznesowej współpracy Dubienieckiego z przestępcami. Wcześniej media ujawniły m.in., że uruchomił on kancelarię razem z Jackiem M. Radcą prawnym poznanym za pośrednictwem swego ojca, też mecenasa (a w przeszłości działacza PZPR i funkcjonariusza PRL-owskich służb specjalnych). Został on obrońcą Jacka M., gdy ten został aresztowany za korupcyjny przekręt z działką pod ambasadę Egiptu.

   „GW” przypomina przy okazji historię znajomości Marcina Dubienieckiego i Marty Kaczyńskiej. Studiowali równolegle prawo na Uniwersytecie Gdańskim. Jednak ich drogi połączyły się znacznie później, w drugiej połowie roku 2006, gdy ona przypadkowo spotkała go w Darłówku, gdzie uczestniczył w szkoleniu dla aplikantów adwokackich. Koleżeństwo przerodziło się w miłość.

   Marcin był wtedy wciąż kawalerem. Marta – już żoną Piotra Smuniewskiego i matką kilkuletniej Ewy. On – chłopak do wzięcia. Natomiast jej dotychczasowe życie rodzinne jakoś się nie układało.

   W grudniu 2006 Dubieniecki oświadczył Lechowi i Marii Kaczyńskim, że Marta jest z nim w ciąży. „Jesteś naszym synem” – miał zaregować po chwili prezydent. Informacje o komuszej i esbeckiej przeszłości ojca Marcina oraz o ateistycznym światopoglądzie kandydata na drugiego zięcia ponoć zbagatelizował. Nie przeszkadzała mu nawet wizja skandalu obyczajowego, jakim dla tabloidów mogło być dziecko zamężnej córki z kochankiem.

   Marta jeszcze tej zimy rozwiodła się. W kwietniu 2007 wzięła z Marcinem ślub cywilny (kościelny jej nie przysługiwał, a jemu – niewierzącemu – był on niepotrzebny do szczęścia). Dwa miesiące później urodziła się im (jako wcześniaczka, w siódmym miesiącu) Martynka…

   Ciekawostka: gdy tylko Marta Kaczyńska dostała od ubezpieczyciela – na swoje prywatne konto, mimo że składki opłacało państwo z podatków wszystkich obywateli – trzymilionowe odszkodowanie za śmierć rodziców w katastrofie smoleńskiej, jej mąż wymienił luksusowego SUV-a BMW X6 za prawie pół miliona złotych na znacznie droższe, ekstrawaganckie porsche 911 carrera. Mnie, motoryzacyjnemu laikowi, nic te marki nie mówią, ale na znawcach aut robią wrażenie. 

TEŚĆ UŁASKAWIŁ WSPÓLNIKA ZIĘCIA

   W publikacjach o adwokacie Marcinie Dubienieckim, jak w kryminałach Alfreda Hitchcocka wedle jego autorskiej recepty: „Film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma rosnąć”. Właśnie wyszło na jaw, za co mąż prezydentówny Marty Kaczyńskiej miał ochotę dziennikarzowi „Dziennika Bałtyckiego” dać „w dziób” i dlaczego kazał mu się „odpierdolić”.

   Redaktorzy Tomasz Słomczyński i Łukasz Kłos z tejże gazety poinformowali czytelników, że 9.06.2009 ówczesny prezydent RP Lech Kaczyński ułaskawił przedsiębiorcę z Kwidzyna – Adama S. Mężczyznę, z którym nieco wcześniej zięć głowy państwa, czyli Marcin Dubieniecki, założył jedną ze swych co najmniej 13(!) spółek.

   Adam S. przez niemal osiem lat oszukiwał Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych i fiskusa. W zamian za podpisywanie się pod fikcyjnymi listami obecności, wypłacał kilku inwalidom po 100-200 zł. Poświadczali oni swoją rzekomą pracę w jednej z jego firm. Dzięki temu procederowi wyłudził z PFRON ponad 120 tys. zł i naraził skarb państwa na stratę minimum 30 tys. zł.

   Podczas prokuratorskiego śledztwa i procesu sądowego interesy Adama S. reprezentował mecenas Marek Dubieniecki. Ojciec Marcina.

   Jedyna rozprawa odbyła się 15.05.2008. Trwała zaledwie kwadrans. Adam S. przyznał się do zarzucanych mu czynów i zaproponował dla siebie wymiar kary. Wobec braku sprzeciwu pozostałych stron, sąd ogłosił wyrok: rok i 10 miesięcy pozbawienia wolności w zawieszeniu na 3 lata. Ponadto wymierzył skazanemu 30 tys. zł grzywny i nakazał wpłacenie ponad 120 tys. zł na konto PFRON.

   Adam S. z wszystkich powinności finansowych się wywiązał i nadal prowadził biznes. Jednak „w papierach” wciąż miał kłopotliwy zapis, że jest osobą karaną.

  5.02.2009 Adam S. złożył więc w Kancelarii Prezydenta wniosek o ułaskawienie. 8.05.2009 zapadła decyzja, że będzie on rozpatrywany w rzadko stosowanym tzw. trybie prezydenckim. W czasie sprawowania urzędu przez Lecha Kaczyńskiego wpłynęły do niego 1824 wnioski o ułaskawienie. Decyzja o wszczęciu postępowania przyśpieszonego zapadła tylko wobec 18 osób.

  Zazwyczaj w procedurze ułaskawienia znaczącą rolę odgrywa prokurator generalny. Opiniuje wniosek i następnie przesyła go do Kancelarii Prezydenta. Jakie było stanowisko prokuratora generalnego w sprawie Adama S.? Był przeciwny zastosowaniu prawa łaski.

   9.06.2009 prezydent podjął inną decyzję. Okres zawieszenia kary Adama S. został skrócony do jednego roku, a jego skazanie uległo zatarciu.

   Trzy tygodnie wcześniej przedsiębiorca ten założył z Marcinem Dubienieckim pierwszą spółkę, potem razem tworzyli jeszcze kolejne. Wśród udziałowców pojawił się również były urzędnik Kancelarii Prezydenta, odpowiedzialny m.in. za realizowanie procedury ułaskawieniowej.

   Od przesłania przez Adama S. wniosku do jego pozytywnego załatwienia minęły zaledwie 4 miesiące.

    – Takie tempo to niemalże mistrzostwo świata – skomentował Dariusz Strzelecki, wicedziekan Okręgowej Rady Adwokackiej w Gdańsku, macierzystego samorządu zawodowego Marcina Dubienieckiego.

   Jak ustalił „Dziennik Bałtycki”, wśród strzeżonych dokumentów, dotyczących procedury ułaskawieniowej  Adama S., nie ma żadnego uzasadnienia prezydenckiego postanowienia. Bo być nie musi.

   – Prezydent – wyjaśnia mecenas Roman Nowosielski – może ułaskawić każdego obywatela. Jest to jego władza absolutna, niepodlegająca żadnej kontroli.

   A ówczesny szef Kancelarii Prezydenta, Piotr Kownacki, dodaje: – Lech Kaczyński mógł nie wiedzieć, że udziela łaski wspólnikowi własnego zięcia.

   Fakt, że prezydenci III RP nie zapoznają się osobiście z wszystkimi takimi wnioskami i dołączonymi do nich aktami spraw. Swe decyzje o ułaskawieniu opierają na opiniach przedłożonych im przez współpracowników – prawników.

DUBIENIECKI ROBIŁ INTERESY Z GWAŁCICIELEM I OSZUSTEM

   Kolejną ciemną kartę w życiorysie adwokata Marcina Dubienieckiego ujawnił w „Super Expressie” redaktor Sylwester Ruszkiewicz. Do szemranego towarzystwa męża córki prezydenta Lecha Kaczyńskiego dziennikarz ten dołączył Krzysztofa T.

   Tabloid opublikował zdjęcie, pstryknięte w grudniu 2010 na molo w Gdyni. Widać, jak Dubieniecki spaceruje z Krzysztofem T. Mężczyzną poszukiwanym wówczas od miesiąca listem gończym za oszustwa kredytowe. Rozmawiają o czymś prawie godzinę.

   Krzysztof T. jest przedsiębiorcą z Białej Podlaskiej, uchodzącym w swoim mieście za finansowego rekina. Z informacji uzyskanych w policji, prokuraturze i sądzie wynika, że to także kryminalista.

   W 1999 Krzysztof T. zgwałcił młodą kobietę. Poszukiwany – po raz pierwszy, ale nie ostatni – listem gończym, zapadł się pod ziemię. Został aresztowany w 2003. W tymże roku lubelski sąd skazał go na 3 lata i 6 miesięcy więzienia za gwałt i groźby wobec świadka.

   Po odsiadce Krzysztof T. wraz z żoną Natalią kierował grupą przestępczą, wyłudzającą kredyty. Jeden ze skierniewickich banków oszukał na ok. 4 mln 750 tys. zł. Od listopada 2010 był ponownie poszukiwany listem gończym. Sam stawił się w łódzkiej prokuraturze 2.03.2011.

   Dubieniecki i kiblujący obecnie w areszcie Krzysztof T. występują obok siebie w Krajowym Rejestrze Sądowym w historii jednej ze spółek. W grudniu 2009 adwokat – zięć prezydenta  Lecha Kaczyńskiego – założył Sea View Inwestment, zajmującą się m.in. sprzedażą nieruchomości. Kilka miesięcy później jej właścicielem został Adam S., o którym zrobiło się głośno po ekspresowym ułaskawieniu go przez teścia Dubienieckiego. Spółka zmieniła nazwę na Megii Food Technology i zaczęła m.in. handlować mięsem. W listopadzie 2010 Adam S. odsprzedał swoje udziały. Wtedy współwłaścicielem spółki stał się nie kto inny, tylko Krzysztof T.

   Zastanawiające jest to lgnięcie nietuzinkowych przestępców do Dubienieckiego jak much do miodu…

piątek, 14 sierpnia 2015

Debile, kurwa...

   Światową sensacyjką stał się fragment konferencji prasowej z 11.08.2015 w Arabii Saudyjskiej. Siedzący za stołem dla vipów minister spraw zagranicznych Rosji Siergiej Ławrow w pewnej chwili (patrz załączony filmik) poprawiał okulary na nosie i przecierał pot z czoła. Polujący – wiem to, bo dziennikarska kuchnia nie jest mi obca – na dynamiczne ujęcia fotoreporterzy „ostrzelali” w tym momencie polityka swoimi aparatami. Na co szef dyplomacji Kremla zareagował – wymamrotanymi cicho, ale wyłapanymi przez czuły mikrofon – słowami: „debile, kurwa…”.

  Otóż identycznie reaguję tu i ówdzie również ja!

  Tak się działo, gdy urzędnicy wrocławskiego Zakładu Ubezpieczeń Społecznych przez ponad 9 miesięcy (do wyroku sądu pracy) blokowali mi wypłatę należnego świadczenia przedemerytalnego na podstawie przepisu promocyjnego, który miał mnie premiować za aktywność zawodową.

   Tak się działo, gdy z kolei wrocławskie sądy co prawda przyznały mi zadośćuczynienie za naruszenie przez ZUS moich dóbr osobistych, ale odmówiły odszkodowania za wyliczalne co do grosza straty finansowe, ponieważ nie udowodniłem, że próbowałem podjąć pracę w czasie, w którym na dorobienie choćby złotówki nie zezwalały obowiązujące przepisy.

   Tak się dzieje obecnie, kiedy politycy Platformy Obywatelskiej próbują wmawiać niezorientowanym w procedurze stanowienia przepisów Polakom, że skoro prezydent z Prawa i Sprawiedliwości obiecał obniżyć wiek emerytalny, podwyższyć kwotę wolną od podatku i dać rodzinom zasiłek na każde dziecko – powinien to zrobić sam, bez pomocy rządu i większości parlamentarnej…

czwartek, 13 sierpnia 2015

Referendum, czyli liczenie (na) debili

   Jak odpowiem na trzy pytania w referendum 6.09.2015, jeśli tego dnia nie pozostanę – co całkiem prawdopodobne – w domu?

   Czy jest Pani/Pan za wprowadzeniem jednomandatowych  okręgów wyborczych w wyborach do Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej? Nie.

   Czy jest Pani/Pan za utrzymaniem dotychczasowego sposobu finansowania partii politycznych z budżetu państwa? Tak.

   Czy jest Pani/Pan za wprowadzeniem zasady ogólnej  rozstrzygania wątpliwości co do wykładni przepisów prawa podatkowego na korzyść podatnika? Tak.

   Odpowiedź na ostatnie pytanie jest tak oczywista, że uzasadnienia nie wymaga. Podobnie jak dylemat, czy chciałbym być bardziej zdrowy niż chory.

   Jestem za kontynuacją finansowania partii z kasy publicznej, ponieważ  alternatywą byłby wzrost i tak już przerażającej korupcji. Mam na myśli np. „sponsorowanie”  polityków przez biznesmenów z zamiast za uchwalanie korzystnych dla „darczyńców” ustaw.

   Chociaż jednomandatowe okręgi  wyborcze marzą mi się niemal jak Pawłowi Kukizowi, to póki co jestem przeciwko nim. I nie zmienię negatywnego zdania dopóty, dopóki otumanieni propagandą obywatele będą głosowali równie bezmyślnie jak dotychczas. Przecież w wyborach do Senatu większościowe JOW-y już są. I dowodzą, że z woli elektotatu ta izba parlamentu jest jeszcze bardziej zdominowana przez reprezentantów dwóch głównych partii niż proporcjonalny Sejm!

środa, 5 sierpnia 2015

Dyktatura ante portas

   Wieszczę – ku radości kaczystów i trwodze kopaczystów – jedynowładztwo Prawa i Sprawiedliwości (nie mylić z prawem i sprawiedliwością). Nieprzypadkowo w przeddzień zaprzysiężenia na prezydenta RP, Andrzej Duda zapewnił publicznie, że w pierwszym roku w roli głowy państwa chce spełnić dwie swoje fundamentalne obietnice. Po pierwsze: obniżyć wiek emerytalny. Po wtóre: podwyższyć kwotę wolną od podatku.

    Już sobie wyobrażam, jak w najbliższych miesiącach, w kampanii przed wyborami parlamentarnymi 25.10.2015, PiS będzie przekonywało Polaków, że te ich dary dla obywateli są jak najbardziej realne. Pod warunkiem, że elektorat zagłosuje tak, aby partia Jarosława Kaczyńskiego sprawowała władzę wykonawczą samodzielnie, bez potrzeby zawiązywania z kimkolwiek koalicji.

   Nie czas bać się niebezpieczeństwa katastrofy budżetowej państwa, jeśli celem uświęcającym środki ma być rząd dyktatorski. Pierwszy w historii III RP.

wtorek, 4 sierpnia 2015

Był prokuratorem 4 lata, popełnił 128 przestępstw i dostał... emeryturę

   Młody poznański prokurator Z. (opisujący tę aferę „Głos Wielkopolski” ujawnia tylko inicjał nazwiska śledczego) pracował w prokuraturze zaledwie od 2009 roku. W ciągu 4 lat zdążył popełnić 128 przestępstw. Zarzuca się mu przekraczanie służbowych uprawnień w celu osiągnięcia korzyści majątkowych. Wyłudzał forsę po prostu.

   Chodzi o "działalność gospodarczą", jaką Z. rozkręcił w swoim prokuratorskim gabinecie w godzinach pracy. Stronom prowadzonych przez siebie postępowań mówił, że dochodzenie można szybko i po ich myśli zakończyć poprzez wpłatę świadczenia na cel społeczny. Procedury przewidują takie rozwiązanie, ale wysokość stawki ustala sąd. On także podaje numer konta organizacji, która ma otrzymać pieniądze. Tymczasem Z. proponował, by je przekazywać bezpośrednio jemu. Pobierane przez niego kwoty łapówek sięgały kilku tysięcy złotych.

   Na razie zamiast kary, Z. dostał emeryturę. Lekarz orzecznik Zakładu Ubezpieczeń Społecznych uznał go bowiem za trwale niezdolnego do pracy. Po czym Krajowa Rada Prokuratury przeniosła go w stan spoczynku (będący przywilejem wieńczącym karierę zawodową) ze względu na zły stan zdrowia. Co nie przeszkadza temu skorumpowanemu funkcjonariuszowi publicznemu uczyć… podstaw prawa studentów zarządzania w prywatnej Europejskiej Wyższej Szkole Biznesu.

   Prokurator Z. może stan spoczynku utracić, najpierw jednak musi mu być uchylony immunitet. Jeśli w przyszłości zostanie wydalony z zawodu przez sąd dyscyplinarny lub skazany w procesie karnym – wtedy, niczym zwykły Kowalski, miałby prawo do emerytury dopiero w wieku 67 lat.

poniedziałek, 3 sierpnia 2015

Rozwalić tę karykaturę "demokratycznego państwa prawnego"!

   Publicysta Marek Król do czytelników portalu internetowego wPolityce.pl o zmarłym przed kilkoma dniami najbogatszym Polaku – Janie Kulczyku:

   – Ceniłem go nie za to, co robił, lecz za to, że nigdy przede mną nie ukrywał swoich prawdziwych zamiarów biznesowych. Polskę, choć otwarcie tego nie deklarował, traktował jako kolonię, a polityków, z którymi robił interesy, postrzegał jako sprzedajnych pajaców.

   Aktor Bogusław Linda do uczestników  tegorocznego Przystanku Woodstock o „demokratycznym państwie prawnym”, którym podobno jest – wedle artykułu 2 konstytucji – RP:

   –"Psy" powstały z rozczarowania. Myśleliśmy, że jak odejdzie komuna, to wszyscy będą uczciwi, będą nami mądrze rządzili. A tu banda tumanów dorwała się do władzy. I nic z tym nie zrobimy... Zrobicie? No to do dzieła!

    Te dwa cytaty trafnie obrazują, w jakim kraju żyjemy. W takim otóż, w którym – niech poprzestanę na jednej własnej, fundamentalnej obserwacji – monteskiuszowski trójpodział władzy istnieje tylko teoretycznie. W praktyce bowiem ta ustawodawcza jest tożsama z wykonawczą i na odwyrtkę. Sądownicza natomiast udaje niezawisłą od tamtych dwóch w jednym, naprawdę zaś jest antyobywatelska i służy kolejnym rządzącym (dlatego trwa niezreformowana od czasów PRL!).

niedziela, 2 sierpnia 2015

Nieżyjącego prezydenta można bezkarnie znieważać!

   Przed przeszło trzema laty muzyk Maciej Maleńczuk (na zdjęciu) w jednym z wywiadów dla portalu internetowego Onet obrażał pamięć tragicznie zmarłego 10.04.2010 prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego.

   – Lech był ciapowaty, wiecznie podpity i wykłócający się o samolot… Ja już się na tym doskonale znam i wiem, kiedy ktoś jest na bani. A Leszek na wielu wystąpieniach państwowych był podpity. Widziałem po oczach.

   Przeczytawszy to, przewodniczący Stowarzyszenia „Ogólnopolski Komitet Obrony przed Sektami i Przemocą” – Ryszard Nowak zawiadomił prokuraturę w Rzeszowie (Maleńczuk mieszka we wsi Jodłowa na Podkarpaciu) o znieważeniu głowy państwa. Jednak wszczęcia dochodzenia w tej sprawie odmówiła najpierw tamtejsza „rejonówka”, a 31.07.2015 – również „okręgówka”.

   Prokuratura w niepodlegającym zaskarżeniu, prawomocnym postanowieniu tak uzasadniła swą decyzję: „Wypowiedź Macieja Maleńczuka nosi datę 14 maja 2012 r., a więc odnosi się do nieżyjącej już w tym czasie osoby. Oznacza to, iż brak jest znamion czynu zabronionego”.

   Wniosek? Zmarłego prezydenta można lżyć do woli i kompletnie bezkarnie!

  Przy okazji przypomniałem sobie pewien równie bulwersujący wyrok sądu, o którym pisałem w swoim „Blogu weredyka” we wrześniu 2010 w tekście pt. „Kij w oko takiemu prawu!” (cytuję go w całości, bez korekty).

   „Przestępstwo znieważenia prezydenta państwa można popełnić tylko wobec prezydenta urzędującego, natomiast Lech Kaczyński 12.04.2010 urzędującym prezydentem nie był – orzekła w majestacie prawa Lidia Hojeńska, sędzia Sądu Okręgowego we Wrocławiu. I uniewinniła 20-letnią mieszkankę Oleśnicy Monikę P. od zarzutu ciężkiej obrazy głowy państwa.

   Dwa dni po tragicznej śmierci Lecha Kaczyńskiego w katastrofie samolotu pod Smoleńskiem, oskarżona umieściła na jednej z biało-czerwonych flag, wywieszonych na znak żałoby narodowej, słowa: „Chuj w dupę Kaczorowi. Wierni Polacy”. Wkrótce przyznała się do tego wulgarnego wygłupu i złożyła samokrytykę.

   Kobieta została skazana jedynie za zbezczeszczenie flagi, którą jeszcze przed napisaniem obelżywych wyrazów próbowała podpalić. Dostała za to pół roku pozbawienia wolności w zawieszeniu na trzy lata.

   Prokurator żądał kary za znieważenie i symbolu państwowego, i osoby prezydenta. Uważał, że sprawczyni należą się łącznie dwa lata więzienia – też w zawiasach.

   Z wyroku sędzi Hojeńskiej wynika jednoznacznie, że obowiązujące prawo pozwala bezkarnie ubliżać prezydentom Polski – pod warunkiem, że już nie żyją. Oj, będzie się działo po zgonie Wojciecha Jaruzelskiego albo Lecha Wałęsy!

   Natomiast wrogów Józefa Piłsudskiego ostrzegam: jego dobre imię – jak mniemam – jest pod ochroną także po śmierci. Bo on prezydentem być mógł, ale nie chciał”.