Na ok. 7,5 tys. urzędujących sędziów sądów
powszechnych, administracyjnych, wojskowych oraz Sądu Najwyższego mamy ok. 3,7
tys. sędziów funkcyjnych. Tam gdzie pilnie ich trzeba, niektórych nie widać.
Pytani przez dziennikarzy o wyjaśnienie społeczeństwu opisywanego przypadku
naruszenia prawa poza sądem lub drastycznego nadużycia władzy w sprawie, ci
funkcyjni prezesi, przewodniczący wydziałów „rzeźbią” (używając języka
studentów), że trzecia władza nic nie może: bo zarządzenia sędziego lekceważy
policja, bo sędzia jest przywalony liczbą spraw, bo biegli miesiącami zwlekają
z przedstawieniem opinii, bo prawo kiepskie, bo nie stawiają się świadkowie, bo
brak sal, bo to, bo owo. Jednym słowem, litania biadoleń rzekomo bezbronnej i
pozbawionej instrumentów władczych nie władzy, ale ofiary lekceważenia przez
inne władze i klientów sądów.
Z drugiej strony mamy przywileje specjalne,
ustawowe lub zwyczajowe (nieusuwalność, immunitet, specjalna emerytura, de
facto 30-godzinny tydzień pracy znacznej części sędziów). Z tych przywilejów
kocha się korzystać. Ale wykorzystywać instrumenty władzy sędziowskiej – tak
aby każdego urzędnika, policjanta, polityka lub uczestnika procesu sądowego,
który lekceważy sąd, zdyscyplinować w ciągu godziny – to już się nie potrafi.
Nie potrafi się, bo najczęściej nie chce się lub nie umie. Tych sędziów, którzy
nie chcą bądź nie umieją, nikt tego nie nauczył. Nikt nie nauczył etyki pracy:
w domu, szkole lub harcerstwie. Nikt nie nauczył organizacji pracy w czasie
aplikacji”.
Gdzie tak oszczerczo napisano o boskich w
swoim mniemaniu funkcjonariuszach tzw. wymiaru sprawiedliwości III RP? W moim
blogu? W „Gazecie Wyborczej” z 6.02.2004!