Gdyby jakimś cudem większości z nich udało
się zebrać do 26 marca 100 tysięcy podpisów osób popierających, na kogo zagłosowałbym?
Jeśliby prawo ode mnie tego wymagało – na Kukiza. Ale skoro to tylko tzw.
obowiązek obywatelski – na nikogo. Nawet dla jaj.
Pofatygowałbym się do urny – z kartką, nie
z prochami – tylko wówczas, gdybym mógł podsumować kogoś „plusem ujemnym”
(copyrigth Lech Wałęsa). Moim niekwestionowanym antykandydatem jest Palikot. Do
dziś nie mogę pojąć, która z jego politycznych i światopoglądowych twarzy – prawicowa czy lewicowa, prokościelna czy antyklerykalna – jest prawdziwa. Może ta, która zasługuje na domalowanie mu
(widziałem coś takiego na mieście) do główki na plakacie wyborczym dymka z
napisem: „Jestem kawał chuja”? Za dużo sobie pozwalam? Wobec żadnego innego z
wyliczonej osiemnastki nawet nie śmiałbym, lecz w przypadku nieprzebierającego w
słowach biznesmena z Biłgoraja ze sztucznym penisem – w ręku, nie w majtkach –
robię wyjątek.