W „Trybunie” z 5-6.01.2015 już szósty odcinek jego krytycznych publikacji o
polskim sądownictwie, wrocławskim w szczególności. Tym razem wydrukowano tam
pierwszą część tekstu pt. „Nieznajomość prawa szkodzi”:
„Ignorantia iuris nocet to jedna z najstarszych zasad prawa, wywodząca się ze
starożytnego Rzymu. Zapisana w tomie 22 Kodeksu Justyniana. Bezwzględna dla
obywateli. Oznacza, że niezależnie od tego, jak skomplikowane, nieczytelne,
restrykcyjne i trudno dostępne jest prawo – trzeba je znać. Wyraża się ona tym,
że nikt nie może podnosić, iż zachował się niezgodnie z prawem dlatego, że nie
wiedział o jego istnieniu. Bo nieznajomość prawa szkodzi.
Zasada ta wdarła się na stałe do naszego życia codziennego. Uprzykrzając je
poprzez wykorzystywanie przez rozlicznych drobnych cwaniaczków,
przedsiębiorców, korporacje, banki, na notariuszach, prokuratorach i sądach
kończąc. Co jakiś czas dowiadujemy się o poszkodowanych, którzy brakiem
znajomości prawa zostali „obdarowani” długiem spadkowym (rodzice wiedząc o
długach bliskich, odrzucają spadek, nie przypuszczając, że w ich miejsce
wstępują dzieci), którym przewłaszczono za pożyczki domy, mieszkania, którym
banki „wcisnęły” polisolokaty, na których z założenia mieli możliwość jedynie
stracić. Te wszystkie i wiele innych przypadków dotyka osoby, które w
prawniczym języku nie dołożyły tak zwanej należytej staranności przy
podejmowaniu decyzji. Pozostaje im tylko walka przed obliczem Temidy, choć nie
zawsze równa, bo większość sędziów widzi bardziej literę prawa (czytaj: dura
lex sed lex) niż tzw. zasady współżycia społecznego (może dlatego, że nawet
przepis art. 76 poprzedniej ustawy zasadniczej nie znalazł miejsca w aktualnie
obowiązującej Konstytucji).
Co się jednak stanie, gdy nieznajomość prawa wykaże przedstawiciel
jakiegokolwiek zawodu prawniczego? Czy spotka się z karą, konsekwencjami,
sankcjami? Oczywiście, że nie. Konsekwencje poniesie przysłowiowy Kowalski. W
sytuacji takiej znalazło się wielu moich znajomych. Były dziennikarz „Gazety
Wrocławskiej” od lat wojuje z państwem w państwie o nazwie ZUS. W sądzie wygrał
a przegrał, za sprawą właśnie ignorancji prawa czołowych przedstawicielek płci
pięknej i establishmentu Sądu Okręgowego we Wrocławiu. To samo może powiedzieć
inny mój znajomy (też prawnik), który stanął na drodze znanemu wrocławskiemu
lichwiarzowi”.
Biernaczyk trafnie skonkludował: „W sądzie wygrał, a przegrał”. To o mnie. No
bo faktycznie: szukając tam – o naiwny! – sprawiedliwości, więcej wykosztowałem
się na proces niźli zyskałem zadośćuczynienia za naruszenie przez ZUS moich
dóbr osobistych. A wyliczalnego co do grosza odszkodowania za poniesione straty
finansowe nie dostałem w ogóle, ponieważ bezkarni sędziowie (z jednym wyjątkiem
same damy) solidarnie zademonstrowali nieznajomość prawa dotyczącego meritum
rozstrzyganego sporu.