Moje uznanie dla niego za najnowszy tekst z
5.01.2015, zatytułowany „36 minut”. Ze względu na jego wartość poznawczą i aby uniknąć
zarzutu o manipulowanie wyrywaniem fragmentów z kontekstu - cytuję szczere wynurzenia
reprezentanta tzw. wymiaru sprawiedliwości w całości i bez adiustacji.
„Minął kolejny rok, i nastał czas
podsumowań. Sięgnąłem więc do statystyki, żeby zobaczyć jak mi poszło w roku
ubiegłym. I tak w 2014 roku przydzielono mi do rozpoznania łącznie 883 sprawy.
Rok wcześniej było to 921, czyli jakby sytuacja się poprawiała. Tyle tylko, że
spadek ilości przydzielonych mi spraw nie był bynajmniej spowodowany tym, że do
sądu wpłynęło mniej spraw, łącznie do mojego wydziału wpłynęło bowiem w 2014
roku 20.652 sprawy, podczas gdy w poprzednim roku było ich tylko 17.428. Po
prostu udało się wreszcie obsadzić część wakujących etatów - formalnie wydział
powinien liczyć 15 sędziów, a jak dotąd nigdy nie było więcej niż 10. Teraz
zresztą, licząc wszystkie "połówki" etatów funkcyjnych, też jest
tylko 10, plus dwóch referendarzy "obrabiających" praktycznie połowę
całego wpływu "nakazowego", i wydających po 5.000 nakazów rocznie.
Przeważająca większość moich 883 spraw były
to sprawy wymagające podjęcia istotnej decyzji, większość "szybkich
numerków" jak nakazy czy proste klauzule wykonalności na BTE
"obrabiali" bowiem referendarze. Z tej liczby można by w zasadzie
odjąć tylko 17 spraw Cps (przesłuchanie w drodze pomocy sądowej) i w zasadzie
wszystkie 151 Nc, obejmujące w zasadzie wyłącznie pozwy o wydanie nakazu
zapłaty z weksla. Z pozostałych około 700 spraw można by odjąć jeszcze ze 100
spraw zakreślanych "z miejsca" jak zawiadomienia o wydaniu aktu
poświadczenia dziedziczenia czy prostych wyjawień majątku i zawezwań do próby
ugodowej. Reszta, czyli jakieś 600 spraw, wymagało już wydania przemyślanego
rozstrzygnięcia, czasem na rozprawie, czasem na posiedzeniu niejawnym.
Statystyka załatwialności wskazuje, że w
2014 r. załatwiłem 961 spraw, czyli więcej niż mi przydzielono. Jest więc
sukces. I nie, w tej statystyce nie są ujęte sprawy, które przekazałem
"nowym" podobnie jak i nie są one ujęte we "wpływie" -
system liczy tylko te sprawy, które były "moje" w momencie ich
zakończenia. Z tej liczby było 336 spraw załatwionych na rozprawach, i 620 na
posiedzeniach, różnica obejmuje sprawy statystycznie zakończone w inny sposób
(zakreślone jako omyłkowo założone itp). W tym czasie w statystyce odnotowano
też, że do tych orzeczeń napisałem 145 uzasadnień, czyli że uzasadnienia żądano
niemal w połowie spraw. Apelacji wniesiono natomiast zaledwie 53. Ile z nich
uwzględniono trudno mi powiedzieć, bo ze spraw wysłanych w 2014 z apelacją do
sądu okręgowego wróciło po rozpoznaniu zaledwie 6. Trudno, takie mają terminy.
Zastanowiło mnie ile tak średnio przypada
czasu na każdą z tych spraw, znaczy się ile tak faktycznie mogłem na każdą z
nich poświęcić, tak statystycznie średnio. No cóż. Rok 2014 liczył 250 dni
roboczych. Z tych wykorzystałem 27 dni urlopu, licząc wraz z zaległym za lata
poprzednie, co dało 223 dni przepracowane. Postanowiłem liczyć tylko dni
robocze, i przeciętnie 40-godzinny tydzień pracy, bo tyle zgodnie z
obowiązującym w tym kraju prawem jako jego obywatel powinienem pracować, gdyby
nie obowiązywała zasada, że przepisy prawa pracy stosuje się do sędziów tylko
wtedy, gdy jest to dla nich niekorzystne. To bowiem dałoby odpowiedź na to jak
"wymiar zadań" przekłada mi się na ilość czasu, który mogę na nie
poświęcić.
Od obliczonych tak 223 dni należałoby odjąć
jeden dzień na każde dwa napisane uzasadnienia. Bo z doświadczenia wiem, ze
jestem w stanie napisać średnio dwa na dzień, znaczy się raz napiszę trzy, a
innym razem tylko jedno, jak jest skomplikowane. przy 145 uzasadnieniach dało
to 72 dni mniej, czyli zostaje nam 151 dni. Od tego należy odjąć 78 dni,
podczas których prowadziłem rozprawy, bo wtedy w zasadzie nic innego robić się
nie da. Wynik - 73 dni robocze, które mogłem poświęcić na faktyczne
rozpoznawanie spraw, rozważanie ich, opracowywanie wyroku, studiowanie
problematyki i takie tam. 73 dni po 8 godzin dziennie to 584 godziny. Podzielmy
to przez 961 spraw załatwionych w 2014 r. i otrzymamy wynik odpowiadający 36
minutom. Tyle średnio statystycznie mogłem w 2014 roku poświęcić na jedną
sprawę.
Tak jest drogi obywatelu. Na twoją
najważniejszą w życiu sprawę, która toczyła się przez cały poprzedni rok sędzia
mógł poświęcić 36 minut. Na wszystko - na przeczytanie twoich pism, na
przeanalizowanie akt, na przejrzenie przepisów, orzecznictwa i literatury, oraz
na przeanalizowanie dowodów i obmyślenie wyroku. W dodatku te 36 minut to było
liczone łącznie przez cały rok zajmowania się twoją sprawą. To nie jest wynik
opieszałości czy lenistwa tylko po prostu tego, że przy takiej ilości spraw,
które sędziemu przydzielane są do rozpoznania nie da się inaczej. Dopóki zatem
przy obciążaniu sędziów obowiązkami będzie brany pod uwagę wyłącznie
"wpływ" i potrzeba jego "pokrycia". Dopóki dla decydentów
liczyło się będzie tylko to, żeby wydawać jak najwięcej wyroków, nie ważne
jakich, dopóty obywatele nie będą mogli liczyć na rzetelne i dokładne rozpoznanie
sprawy. Bo nie da się sprawy rozpoznać rzetelnie gdy nie ma się dość czasu na
jej przemyślenie i przeanalizowanie.
Ale z góry wiem, że w tej dziedzinie się nic
nie zmieni, bo zamiast wydać pieniądze na prawdziwą reformę sądów łatwiej jest
przy pomocy różnych "niezależnych pozarządowych organizacji" i ich
raportów napuszczać obywateli na sędziów głosząc jacy to oni są leniwi i
opieszali. I na fali społecznego niezadowolenia wzmacniać nadzór nad sędziami,
by jeszcze skuteczniej móc naciskać na nich, by orzekali byle jak byle szybko.
Dopóki więc nie obudzą się sami zainteresowani, dopóki nie zauważą, że
przyczyną ich zastrzeżeń co do sposobu działania sądów niekoniecznie musi być
lenistwo i nieuctwo sędziów dopóty nie będzie impulsu do zmian. Ech... coraz
mniej mi się chce...”.
Tyle Falkenstein - doktor Henry Jekyll. Jest
jeszcze inny Falkenstein - pan Edward Hyde.
Ta druga osobowość sędziego - blogera każe
mu robić z rubryki „Komentarze” okienko dla towarzystwa wzajemnej adoracji.
Krytycy spoza prawniczej sitwy są najzwyczajniej kneblowani, najczęściej pod
pretekstem rzekomego trollowania i wyzywania.
Po otrzymaniu kolejnego sygnału o tłumieniu
przez niego wyrażania poglądów,
uniemożliwianiu zabierania głosu i zmuszaniu do milczenia, dziś (6.01.2014 z
samego ranka) zaryzykowałem dodanie następującego komentarza:
„Uprzejmie zapytowywuję Pana Sędziego
Falkensteina, dlaczego - wbrew publicznym zapewnieniom - wykasowuje ze swego
bloga komentarze Czytelników, które są na temat i nie zawierają inwektyw? I
dlaczego cenzorskich ingerencji nie zaznacza - jak bywa w przypadku moich rzadkich,
gościnnych występów na forum „Sub iudice” - komunikatem o usunięciu wpisu? Wczoraj
taki los spotkał dwa jakoby nieprawomyślne komentarze znanego mi internauty.
Wyleciały one w kosmos, mimo że nawiązywały bezpośrednio do treści felietonu „36
minut” i zawierały kulturalnie sformułowane oczywiste oczywistości, że w sądach
powinna liczyć się nie ilość, lecz jakość orzeczeń, zaś obciążenie sędziów pracą
nie może powodować skazywania niewinnych ludzi…”.
Ten mój komentarz został opublikowany
natychmiast, ale czy przetrwa i doczeka się sensownego odzewu – czas pokaże.