piątek, 5 grudnia 2014

W odmętach absurdu sądowego

   Wyobraź sobie, Czytelniku, że pozywasz do sądu Zakład Ubezpieczeń Społecznych, żądając odszkodowania za bezprawne decyzje, skutkujące twoimi wymiernymi, policzonymi co do grosza stratami finansowymi. Aby urzędnicy – winowajcy sami zapłacili za swój debilizm prawniczy, wymieniasz ich  z imienia i nazwiska. Po czym otrzymujesz z sądu ultimatum, że bez uzupełnienia w ciągu siedmiu dni dokumentacji o adresy zamieszkania wszystkich oskarżanych (a było ich dziesięcioro, z Wrocławia i Warszawy), taki pozew nie zostanie rozpatrzony. Po cholerę prywatne dane urzędników występujących w sprawie w roli funkcjonariuszy publicznych? I jak ten wymóg formalny ma się do ustawy o ochronie danych osobowych? Ponieważ zadanie jest niewykonalne, chcąc nie chcąc poprawiasz pozew, wykreślając personalia, pozostawiając ZUS jako taki.

   Wyobraź sobie, Czytelniku, że jednak żadnego odszkodowania (nie licząc symbolicznego zadośćuczynienia za naruszenie twoich dóbr osobistych) nie dostajesz. Dlaczego? Bo nie potrafisz udowodnić, że próbowałeś podjąć pracę w czasie, w którym przepisy jednoznacznie nie pozwalały ci dorobić do zasiłku dla bezrobotnych nawet symbolicznej złotówki – pod groźbą całkowitej utraty bezprawnie blokowanego świadczenia przedemerytalnego, o które trwa spór. Ponieważ bez naruszenia litery ustaw również to zadanie jest niewykonalne, bilansujesz poniesione koszty i stwierdzasz, że na poszukiwaniu sprawiedliwości w sądzie nie tylko nic nie zyskałeś, lecz jeszcze dodatkowo straciłeś.

   To bynajmniej nie jakiś koszmarny sen. To opis odmętów absurdu (a może nawet - copyright prezydent Bronisław Komorowski - szaleństwa) w sprawie moich roszczeń wobec ZUS, w której przed 6-7 laty w roli głównej wystąpiła asesor Sądu Rejonowego dla Wrocławia-Śródmieścia Anna Sobczak (obecnie: Anna Sobczak-Kolek, sędzia Sądu Rejonowego dla Warszawy-Pragi Północ).