Po raz pierwszy „pożytecznymi idiotami” nazwano wkrótce po 1917
intelektualistów z różnych stron świata, którzy gloryfikowali rewolucję
bolszewicką w Rosji. Autorem tego pejoratywnego określenia miał być sam
przywódca pierwszego państwa „dyktatury proletariatu” Władimir Iljicz Uljanow
Lenin. Oni go chwalili, a on nimi pogardzał. Dobrze im tak.
We współczesnej Polsce największy wysyp pożytecznych idiotów można zaobserwować
przy urnach podczas wyborów parlamentarnych. Głosują zawsze na sondażowych
faworytów z pierwszych miejsc list partyjnych: w XXI wieku najpierw na
wytypowanych przez Sojusz Lewicy Demokratycznej, następnie - przez Prawo i
Sprawiedliwość, a ostatnio - przez Platformę Obywatelską. Cechuje ich naiwność
i podatność na polityczne manipulacje. Kłamstewka Leszków Millerów w 2001,
Jarosławów Kaczyńskich w 2005, czy Donaldów Tusków w 2007 łykają bez popijania
jako prawdy objawione.
Grupę szczególnie trwałych pożytecznych idiotów stanowią najbardziej odmóżdżeni
reprezentanci tzw. moherowych beretów. Żyją w intelektualnym komforcie: za nich
myśli i mówi ojciec dyrektor Tadeusz Rydzyk. Obowiązki mają dwa: modlić się i
wspierać finansowo Radio Maryja.
Natomiast niezbyt wierzę w istnienie pożytecznych idiotów - zdeklarowanych
miłośników Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. Pewnie ktoś zauważy, że kilku dało
głos w kolekcjonowanych przeze mnie komentarzach do niniejszego bloga. Widzi mi
się jednak, że byli to raczej sami bezpośrednio zainteresowani ratowaniem
rozpaczliwego wizerunku tej instytucji, czyli jej aparatczycy, ukryci pod
anonimowymi nickami. Nikt z zewnątrz, będąc przy zdrowych zmysłach, dobrowolnie
na taki obciach narażać się nie powinien, choć wykluczyć tego nie można.
Wystarczy przecież trafić np. na jakiegoś sadomasochistę. Zboczeńca doznającego
rozkoszy w dodatkowym dręczeniu ofiar głupoty niektórych ZUS-owskich
decydentów. I zarazem spragnionego, aby funkcjonariusze ci zechcieli popastwić
się kiedyś choć troszkę także nad nim.
10.2008