Ukochany przez dominującą obecnie część narodu premier Donald Tusk dał
się poznać jako piłkarz, grający z politycznymi kumplami w czasie wolnym od
pracy (?) w rządzie. Dał się także poznać jako kibic, komentujący niczym
stadionowy chuligan kontrowersyjną decyzję sędziego o rzucie karnym przeciwko
„naszym”. Dał się również poznać jako patron akcji budowy gminnych boisk, które
często osobiście - takie ma hobby - uroczyście otwiera.
Tuskowi zachciało się ponadto zademonstrować swoją stanowczość wobec
niezależnych od rządu władz Polskiego Związku Piłki Nożnej - z jego bossem
Michałem Listkiewiczem, mającym cwaniactwo wymalowane na buźce. Lekarstwem na
uzdrowienie tej skorumpowanej organizacji miało być powołanie kuratora.
Wystarczył jednak łatwy do przewidzenia szantaż światowych i europejskich
centrali futbolowych, by pozujący na twardziela Tusk okazał się zwyczajnym
mięczakiem. Zamiast spektakularnego sukcesu, zanotował upokarzającą klęskę.
Po co mu to było? Nie lepiej zająć się np. porządkowaniem innego, też niemal
powszechnie krytykowanego, państwa w państwie, jakim jest Zakład Ubezpieczeń
Społecznych, nad którym, w przeciwieństwie do PZPN, premier ma realną władzę,
ale dziwnie brakuje mu zdecydowania, by ukrócić panoszącą się tam
biurokratyczną samowolę? O ileż miałby większe pole do popisu. I jak zyskałby
dodatkowo na popularności w sondażach opinii publicznej!
10.2008