SĘDZIA
BLOGER ZGADZA SIĘ ZE
SOBĄ… ANONIMOWO
Chwaliłem
niedawno bodaj pierwszego w Polsce sędziego blogera o pseudonimie Falkenstein
za jego szczerą stronniczość, prezentowaną udatnie w blogu "Sub
iudice". Przekonać się podczas lektury o ponadprzeciętnej arogancji
reprezentanta tzw. wymiaru sprawiedliwości, połączonej z brakiem empatii wobec
krzywdzonych przez jego psiapsiółki i kolesiów w czarnych (jak ich charaktery)
togach z fioletowymi żabocikami - bezcenne.
Zauważyłem,
że Falkenstein nie tylko cenzuruje komentarze czytelników, lecz również
dopisuje swoje. Nie miałbym absolutnie nic przeciwko, gdyby sędzia bloger
zgadzał się ze sobą pod własną ksywą. Sęk w tym, że występuje jako
"Anonimowy". Czyli udziela sobie poparcia jako osoba trzecia.
Wygląda
to tak, jakby dziennikarz pod swoim tekstem jednoczył się z myślami jego
autora. W moim, też skądinąd nie bezgrzesznym, środowisku zawodowym, ktoś taki,
proszę Falkensteina, naraziłby się na ośmieszenie i pogardę.
Skąd
moja pewność, że sędzia redaktor nieetycznie manipuluje komentarzami? Otóż
Falkenstein ma zwyczaj ujawniać po parę bądź po kilka wpisów internautów naraz.
W takim dołączanym bloczku natychmiast po komentarzu krytycznym, ale łaskawie
zatwierdzonym do publikacji, niejednokrotnie pojawia się polemika
"Anonimowego", którego racje zawsze - ma się rozumieć - muszą być na
wierzchu. Nie trzeba być Sherlockiem Holmesem, aby stwierdzić: autorem nie może
być nikt inny, tylko właściciel bloga!
I jeszcze jedno pod adresem Falkensteina: wie Pan, czym przede wszystkim różnią
się nasze blogowe felietony? Ja nie uzurpuję sobie nieomylności i - śmiem
mniemać - jestem ciut obiektywniejszy.
PS.
Niebawem po przesłaniu powyższego kawałka Falkensteinowi, bloger ten zaczął
podpisywać swoje komentarze własnym pseudonimem. I tak trzymać!
10.2010