Najpierw
sobie zażartujmy. Na jednym z satyrycznych rysunków Andrzeja Mleczki redaktor z
mikrofonem siedzi obok swego rozmówcy i zagaja: "Na rozgrzewkę zapytam
pana o sens życia, a potem przejdziemy do trudniejszych tematów".
Teraz
już na poważnie. Chciałbym zapytać, na rozgrzewkę, wrocławskich sędziów,
orzekających w sprawie moich roszczeń finansowych wobec ZUS, czy rozumieją sens
uchwalania przez parlament Konstytucji RP i ustaw do stosowania ich przy
rozstrzyganiu meritum (w szczególności sedna) sporów? Po czym przeszedłbym do
trudniejszego tematu: czy potrafią oni czytać literę prawa ze zrozumieniem, jak
przystało na ludzi pracy umysłowej, którzy powinni umieć jako tako kojarzyć
fakty?
Bo
ja mam uzasadnione wrażenie, że sędziowie ci są zdolni co najwyżej do
żonglowania, z wprawą porównywalną z artystami cyrkowymi, Kodeksem cywilnym i
Kodeksem postępowania cywilnego. Czyli do udupiania sztuczkami formalnymi
(zwłaszcza proceduralnymi) żądania precyzyjnie wyliczonego odszkodowania od
funkcjonariuszy publicznych za ich decyzyjną samowolkę.
Logicznie
myślącemu człowiekowi nie mieści się w głowie, że można wymagać od
pokrzywdzonego, aby udowodnił, iż próbował podjąć pracę zarobkową w czasie,
kiedy jednoznacznie nie pozwalały mu na to obowiązujące przepisy. Tymczasem
orzekającym: Annie Sobczak, Elżbiecie Sobolewskiej-Hajbert, Urszuli
Kubowskiej-Pieniążek, Grażynie Josiak et consortes, tudzież patronującej całej
tej głupawce Ewie Barnaszewskiej (prezes Sądu Okręgowego we Wrocławiu) - mieści się jak najbardziej.
Mam
świadomość, że wracam do sprawy z uporem maniaka. Jednak prawniczemu
debilizmowi i bandytyzmowi aparatczyków tzw. wymiaru sprawiedliwości odpuścić -
a tym bardziej ulec - nie zamierzam! Nawet choćbym miał nic nie zyskać
osobiście. Moja determinacja należy się licznym ofiarom przestępstw sądowych,
które nie mają tyle czasu i odwagi, co ja, aby powalczyć o elementarną
przyzwoitość do skutku.